2016/01/30

Co zrobił o. Rydzyk z pieniędzmi na Stocznię , bez komentarza ze wzgledu na własne bezpieczenstwo !!!!!!!!!!!!!!!

                                                             
Wiec w obronie Stoczni Gdańskiej, połączony ze zbiórką pieniędzy na spłatę jej zadłużenia. Gdańsk, 18 marca 1997 r.Fot. Krzysztof Miller / AG                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                         Ks. Tadeusz Rydzyk zebrał miliony na ratowanie Stoczni Gdańskiej. Ani złotówka nie trafiła do stoczniowców, choć prosili o pieniądze wielokrotnie. Nikomu nie powiodły się też próby wpłynięcia na księdza przy pomocy kościelnych zwierzchników bądź prokuratury. W końcu gdańszczanie zdecydowali się ujawnić prawdę "Gazecie"

Ojciec Rydzyk powiedział, że nie da nam pieniędzy "na przeżarcie" - zdradza Jerzy Borowczak, jeden z organizatorów strajku w sierpniu 1980 r.

- Rydzyk omamił ludzi ideą wykupu Stoczni, która od początku była chybiona, bo wszystko miało tylko jeden cel: żeby ludzie kochający Stocznię, "Solidarność" i Gdańsk wpłacili mu pieniądze, których potrzebował - dodaje Bronisław Jachym, współpracownik Lecha Wałęsy.

Nocna zmiana

Pieniądze na ratowanie podupadającej i zwalniającej ludzi Stoczni związkowcy z "Solidarności" zaczęli zbierać wiosną 1997 roku. Powstało wtedy stowarzyszenie Solidarni ze Stocznią Gdańską firmowane przez Mariana Krzaklewskiego.

Pozwolenie na publiczną zbiórkę stowarzyszenie dostało od ówczesnego szefa MSWiA Leszka Millera.

W tym samym czasie na antenie Radia Maryja ks. Rydzyk powołał "swój" Społeczny Komitet Ratowania Stoczni Gdańskiej, który też miał zbierać pieniądze, a do tego świadectwa udziałowe Narodowych Funduszy Inwestycyjnych, które rok wcześniej rząd rozdawał wszystkim Polakom po 20 złotych, a które wiosną 1997 r. osiągnęły cenę 160 zł.

Ojciec dyrektor uzasadnił swą akcję wielkim wrażeniem, jakie zrobiły na nim wiadomości o kłopotach finansowych Stoczni. Wołał do słuchaczy: - Upadłość kolebki "Solidarności" to jest nowoczesny rozbiór Polski! Ratujmy ojczyznę! Wykupmy Stocznię!

Rydzyk nigdy nie miał pozwolenia na ogólnokrajową zbiórkę, ale posłużył się fortelem.

Jerzy Borowczak wspomina: - Wracaliśmy z Warszawy z pozwoleniem od Millera. Pod Gdańskiem około pierwszej w nocy dodzwonił się do naszego samochodu ojciec Rydzyk. Poprosił, żebyśmy przyjechali do Torunia do studia. Pojechaliśmy jeszcze tej nocy.

Na antenie - około trzeciej w nocy, gdy z powodu różnicy czasu audycji słucha głównie Polonia amerykańska - związkowcy ze stowarzyszenia zaczęli opowiadać o planowanej zbiórce: mówili o potrzebach Stoczni, która z braku możliwości kredytowania budowy kolejnych statków musi zwalniać ludzi. I o tym, że kolebkę "Solidarności" mogą uratować już tylko pieniądze.

- Kiedy poinformowaliśmy, że mamy oficjalne pozwolenie na zbiórkę w całym kraju, ojciec Rydzyk zabrał nam mikrofon - wspomina Borowczak. - Zaczął mówić, żeby na "Solidarność" nie wpłacać, bo nie wiadomo, co się z tymi pieniędzmi stanie.

Borowczaka najbardziej oburzyły słowa Rydzyka o tym, żeby "Solidarności" nie ufać: - Chwilę po tym ojciec Rydzyk zaapelował do słuchaczy, by wpłacać na subkonto Radia Maryja. A nas zapewnił, że będziemy zbierać razem, na wspólną sprawę. Tylko że informacji o akcji naszego stowarzyszenia na antenie radia już więcej nie było. I w radiu, i w "Naszym Dzienniku" podawano tylko konto w Toruniu.

Stowarzyszenie - 5 mln, radiokomitet - więcej, ale ile?

Stowarzyszenie pod patronatem Krzaklewskiego zbierało pieniądze, rozprowadzając "cegiełki wartościowe" warte kilkadziesiąt złotych za sztukę. Kupowali je głównie członkowie "Solidarności". Związek przez rok uzbierał 5 mln złotych.

Ile w tym samym czasie uzbierał komitet przy radiu?

Dotarliśmy do Feliksa Pieczki, obecnego szefa komitetu, który formalnie istnieje, choć nie prowadzi już zbiórki.

Pieczka, 70-letni, lecz dobrze się trzymający emerytowany pracownik Instytutu Geologicznego w Gdańsku, twierdzi, że nie zna dokładnej kwoty, ale było to na pewno dużo więcej, niż zebrało stowarzyszenie Krzaklewskiego.

To samo pytanie zadaliśmy Andrzejowi Wiercińskiemu, ówczesnemu syndykowi Stoczni. Wierciński spotykał się z przedstawicielami komitetu, rozmawiali o zbiórce. - Ale nigdy nie powiedziano mi, jaką sumę zebrano - twierdzi syndyk. - Nigdy też nie padła konkretna propozycja: kupujemy Stocznię, mamy tyle i tyle pieniędzy.

Według naszych informacji jakąś wiedzę o kwotach zebranych przez komitet miała gdańska "Solidarność". Ale i tu trudno o cyfry. - Nie chcę się wypowiadać o pieniądzach ojca Rydzyka - mówi Karol Guzikiewicz, wiceszef stoczniowej "S". - Jestem katolikiem, nie będę jątrzył.

Jerzy Borowczak: - Po Stoczni krążyła informacja, że w Toruniu zebrali około 60 mln zł i 1,6 mln świadectw. Świadectwa warte były wtedy ponad 100 złotych. To by dawało przeszło 200 milionów. Pieniądze płynęły do Radia Maryja szerokim strumieniem nie tylko na subkonto podawane przez o. Rydzyka na antenie, ale też na konto podawane w miesięczniku "Rodzina Radia Maryja", a potem w "Naszym Dzienniku".

Już miesiąc po rozpoczęciu zbiórki - w kwietniu 1997 roku - Feliks Pieczka zapowiedział, że komitet chce przejąć należące do państwa 60 proc. akcji Stoczni (pozostałe 40 proc. rozdano w latach 1991-93 obecnym i byłym stoczniowcom).

Pieczka obiecywał Ministerstwu Skarbu Państwa, że po tej operacji zaciągnięty zostanie kredyt na rozpoczęcie produkcji w wysokości 100-150 mln złotych. Pół roku później propozycja była jeszcze bardziej konkretna.

- Jeśli przekazanie akcji nastąpi za symboliczną złotówkę, zobowiążemy się do spłaty zasadniczej części długów podatkowych Stoczni - mówił Pieczka.

Ile musiałby mieć komitet, by zrealizować obietnicę? Zobowiązania, o których mówił Pieczka, wynosiły wtedy ponad 80 mln złotych. A zbiórka dopiero się rozkręcała.

Stocznia sprzedana, kasa leży w Toruniu

Co się stało z zebranymi pieniędzmi i kwitami NFI?

- Subkonto, na które ludzie wpłacali, jest nadal w toruńskim oddziale PKO BP - mówi Edward Roeding, stoczniowy inżynier, obecnie wiceprzewodniczący komitetu. - Świadectwa udziałowe trafiły bezpośrednio do Radia Maryja - ludzie przysyłali je pocztą.

- Ile ich jest? Czy tam jeszcze są?

- To już tajemnica handlowa.

We wrześniu 1998 roku syndyk sprzedał majątek Stoczni - ale nie stowarzyszeniu Krzaklewskiego ani komitetowi Rydzyka, lecz spółce kontrolowanej przez Stocznię z Gdyni.

Spółka pokonała innych chętnych, np. twórcę Polsatu Zygmunta Solorza, który wcześniej finansował budowę jednego statku. Zamówienie Solorza pomogło Stoczni utrzymać zatrudnienie w najtrudniejszym dla niej roku 1997. "Solidarność" była Solorzowi wdzięczna. Stowarzyszenie Krzaklewskiego gotowe było połączyć się z Solorzem oraz radiowym komitetem, by kupić Stocznię. Nigdy jednak nie doszło do złożenia formalnej oferty - trzy podmioty nie dogadały się ostatecznie.

I tak syndykowi został tylko jeden oferent: należąca do Stoczni Gdyńskiej Trójmiejska Korporacja Stoczniowa. Po przejęciu przez nią majątku Stoczni Gdańskiej powstał nowy twór: Stocznia Gdańska Grupa Stoczni Gdynia.

Jednocześnie - choć pozbawiony majątku - istniał ciągle drugi podmiot: Stocznia Gdańska w Upadłości. To o niego rozegrać się ma wkrótce batalia.

Ojciec Rydzyk prosi o proces...

Stowarzyszenie firmowane przez Krzaklewskiego postanowiło spożytkować zebrane 5 mln najlepiej, jak się dało. Rozliczenie zakończonej zbiórki zostało opublikowane w 1998 r. w gdańskim wydaniu dziennika "Życie". Wynika zeń, że część pieniędzy pomogła sfinansować powstanie statku - stowarzyszenie gwarantowało zebranym majątkiem kredyt na budowę - reszta przeznaczona została na indywidualną pomoc stoczniowcom: wypłacenie pożyczek, zapomóg itd.

Komitet przy Radiu Maryja żadnego rozliczenia nie ogłosił.

- Ojciec Rydzyk powiedział, że można teraz przeznaczyć te pieniądze na inny cel - wspomina Pieczka. - Ale obiecał, że odda gotówkę i świadectwa każdemu, kto się z tym nie zgodzi i się zgłosi.

Pieczka nie potrafi powiedzieć, czy ktoś się zgłosił. Roeding też nie jest w stanie wskazać żadnej konkretnej osoby ani sumy.

Sam o. Rydzyk również nigdy publicznie nie przyznał, by oddawał komukolwiek zebrane fundusze, przeciwnie. Na antenie kilka razy dał do zrozumienia, że nie zamierza rozliczyć się ze zbiórki. Jeszcze kilka tygodni temu pytany o Stocznię, stwierdził: - Trudno się usprawiedliwiać, bo usprawiedliwia się winny. Ludzie widzą. Jeżeli jest coś nie na miejscu - zamknijcie mnie. Dlaczego mi nie wytoczycie procesu, tylko ciągłe pomówienia? Jak nie jakiś helikopter, to maybach, jak nie maybach, to dom wypoczynkowy gdzieś w Tatrach. Dlaczego mi nie wytoczą procesu? Ja bardzo proszę o proces!
...ale prokuratura już nie chce go nękać...

Ksiądz wie, że procesu nie będzie, bo prokuratura w Toruniu konsekwentnie odmawia wszczęcia postępowania przygotowawczego - nie mówiąc o śledztwie - w sprawie pieniędzy na Stocznię. Jako jeden z pierwszych dochodzenia domagał się Bronisław Jachym, współpracownik Lecha Wałęsy. Pisał: "Spełniam społeczny obowiązek, zawiadamiając o przestępstwie polegającym na niekorzystnym rozdysponowaniu, niezgodnie z przeznaczeniem, ogromnych sum pieniędzy zdeponowanych na subkoncie Radia Maryja dla Stoczni.

Zebrane pieniądze zostały użyte na zupełnie inne cele, publicznie nieznane. Dlatego proszę o wyjaśnienie losu tych społecznie zbieranych pieniędzy, gdyż stały się one przyczyną powszechnego rozczarowania i wzrostu bezrobocia".

Toruńska prokuratura odpowiedziała: nie znaleziono przesłanek, by sądzić, że doszło do przestępstwa w trakcie zbiórki.

Kolejną osobą żądającą zajęcia się stoczniowym subkontem radia był Czesław Wójcik, działacz prawicowego Stronnictwa Narodowego, lider Ogólnopolskiego Związku Akcjonariatu Pracowniczego - organizacji walczącej m.in. o "powszechne uwłaszczenie" Polaków.

Od 1998 do 2001 Wójcik regularnie wysyłał do toruńskiej prokuratury listy.

- Domagał się od nas m.in. wyjaśnienia, co dzieje się z odsetkami na "stoczniowym" subkoncie Radia Maryja, sugerował ich przywłaszczenie - mówi Tadeusz Zyman, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Toruniu.

Prokuratura potrzebowała dwóch lat, by zająć się doniesieniem Wójcika. Gdy toruński prokurator postanowił go wreszcie przesłuchać - okazało się, że mężczyzna właśnie zmarł.

Prokuratura więc znowu odmówiła wszczęcia dochodzenia.

- Prokurator doszedł do przekonania, że w tej sytuacji nie ma możliwości rozszerzenia czynności sprawdzających - twierdzi Zyman.

...bo nikt nie chce wisieć

Trudno się dziwić niechęci toruńskich oskarżycieli do zaczepiania o. Rydzyka. Zrobili to już raz, po tym gdy w 1996 roku na antenie radia ksiądz powiedział o posłach, którzy głosowali nad zliberalizowaniem ustawy antyaborcyjnej: "Powinno się ogolić głowy, jak golono kobietom współżyjącym z hitlerowcami w czasie wojny".

Toruńska prokuratura postanowiła wtedy postawić redemptoryście zarzut "lżenia naczelnych organów państwa". Aby to zrobić, należało podejrzanego przesłuchać i zapoznać z zarzutem. Ksiądz dostał sześć wezwań, wszystkie zlekceważył. Policjantów wysłanych do radia i do klasztoru nie wpuścił. Pod prokuraturą stanęli za to radiomaryjni manifestanci - panie w moherowych beretach, aktywiści z toruńskiej LPR i młodzieńcy wszechpolscy. Domagali się powieszenia prokuratorki, która prowadziła sprawę.

Kobieta dostawała pogróżki, głównie listy wysyłane na adres domowy. Nadawcy, często podpisani, nie przebierali w słowach: "Ty k..., szargasz świętego człowieka" - napisał jeden z nich - ten akurat anonimowy.

Prokuratura umorzyła sprawę "golenia posłów" ze względu na "znikomość społecznego niebezpieczeństwa" czynu.

To nie wystarczyło Radiu Maryja. Kilka lat później Roman Giertych i szef LPR Marek Kotlinowski złożyli do prokuratora generalnego żądanie "wyjaśnienia, kto był inicjatorem politycznym" toruńskiego śledztwa i "wymierzenia sprawiedliwości" tym, którzy porwali się na "świętego człowieka".

- Rozumiem, że w takiej atmosferze grzebanie w finansach Radia Maryja jest już ponad siły prokuratury - mówi z żalem Bronisław Jachym.

Nie odważył się Toruń ani Gdańsk, ani Warszawa

Wszczęcia śledztwa w sprawie stoczniowej zbiórki domagał się też inny emerytowany stoczniowiec Stanisław Mazur. Mazur nie pisał już jednak do toruńskich prokuratorów - zwrócił się do wyższej rangą prokuratury w Gdańsku. W doniesieniu wymienił zebraną przez o. Rydzyka kwotę - 160 milionów, ale dolarów!

- O takiej kwocie mówili mi sami członkowie Społecznego Komitetu Ratowania Stoczni - wyjaśnia Mazur w rozmowie z "Gazetą". - Komitet dostawał pieniądze z całego świata, waluty było więcej niż złotówek. Zażądałem, by prokuratura wyjaśniła, co się z tym stało.
Gdańska prokuratura okręgowa w październiku 2002 sporządziła dla Mazura "odmowę wszczęcia dochodzenia". Po pierwsze dlatego, że poprzednio w identycznej sprawie dochodzenia odmówiła już prokuratura w Toruniu i tamta odmowa się uprawomocniła. Po drugie dlatego, że "nikt z organizatorów zbiórki nie zakwestionował sposobu zbierania pieniędzy". Mazur musiał się zgodzić z orzeczeniem - faktycznie nie należał do radiowego komitetu.

Próbę zainteresowania zbiórką organów ścigania podjął jeszcze Cezary Stryjak - poseł SLD. W 1999 r. zapytał AWS-owskiego ministra spraw wewnętrznych, dlaczego ministerstwo (wydające zgody na ogólnopolskie kwesty) tolerowało zbiórkę bez zezwolenia prowadzoną przez o. Rydzyka.

- Dlaczego ministerstwo pozwala na łamanie prawa i doprowadza do tego, że osoby odpowiedzialne za ten stan rzeczy pozostają bezkarne? - pytał poseł.

Odpowiedział mu podsekretarz stanu w ministerstwie Piotr Stachańczyk. Obszerną odpowiedź można sprowadzić do dwóch argumentów: radiowy komitet po-zwolenia nie miał, ale miało je solidarnościowe stowarzyszenie Borowczaka i Krzaklewskiego. Prawo pozwala, by "zbiórki były prowadzone nie tylko przez członków instytucji, która pozwolenie otrzymała, ale też przez członków instytucji mających cele pokrewne". Według podsekretarza komitet i stowarzyszenie spełniają te kryteria - razem zbierają na Stocznię.

Argument drugi: kwesta bez zezwolenia w ogóle nie jest przestępstwem, ale tylko wykroczeniem, "którego karalność ustaje, gdy od czasu popełnienia wykroczenia upłynął rok". A więc sprawy już nie ma - tak czy siak.

Ojciec dyrektor nie dopuszcza do liczenia pieniędzy

Ustaliliśmy, że jedyną osobą spoza kierownictwa Radia Maryja, która mogła wiedzieć, jaki jest stan "stoczniowego" subkonta w toruńskim PKO BP, był gdańszczanin Bolesław Hutyra, emerytowany kapitan żeglugi wielkiej, pierwszy przewodniczący radiowego komitetu. Prócz niego - i ojca dyrektora - zasiadali w nim m.in.: biskup sandomierski Edward Frankowski, ówczesna senator Jadwiga Stokarska i obecny senator LPR Adam Biela, prof. Jacek Trznadel, były rektor KUL ks. prof. Mieczysław Krąpiec, prof. Piotr Jaroszyński i Zbigniew Sulatycki, wiceminister transportu w rządach Olszewskiego i Suchockiej.

Sulatycki jest teraz polskim przedstawicielem Unii Stowarzyszeń i Organizacji Polonijnych Ameryki Łacińskiej, którą kieruje Jan Kobylański - jeden z większych darczyńców Radia Maryja oskarżany przez IPN o wojenną współpracę z gestapo.

W trakcie mszy inaugurującej powstanie komitetu - w gdańskim kościele św. Brygidy - Hutyra mówił: - Będę odpowiadał swoim honorem za pieniądze, które wpłacacie.

Musiał ciężko pracować, by uratować honor. Nawet on bowiem nie był przez o. Rydzyka dopuszczony do liczenia spływających pieniędzy, choć domagał się tego głośno. Wielokrotnie żądał od redemptorysty informacji o stanie konta. Jeździł do Torunia, ale dyrektor radia nie miał dla niego czasu. Wysyłał więc do księdza listy, pojechał na skargę do biskupa Frankowskiego i do zakonnego przełożonego dyrektora radia o. Edwarda Nocunia.

W rozmowie z członkami komitetu stwierdził, że starania przyniosły pewien efekt: pokazano mu listę ofiarodawców. Było na niej 960 tys. nazwisk.

Efekt drugi: Hutyra coraz bardziej popadał w niełaskę o. Rydzyka.

Wincenty Koman, gdańszczanin, przyjaciel Hutyry, przypomina sobie, że w tym czasie, gdy przewodniczący próbował dojść do wiedzy o pieniądzach - czyli latem 1998 r. - niektórzy członkowie komitetu zaczęli mówić o współpracy Hutyry z WSI.

- Dzięki rozpuszczanym plotkom o współpracy ze służbami Hutyra szybko stracił zaufanie otoczenia i w tej sytuacji sam odszedł z kierownictwa komitetu - twierdzi Koman.

- Mój ojciec odszedł pod presją fałszywych pomówień. Wytoczył proces tym, którzy go określali agentem, ale sprawa nie doszła do finału - mówi Tomasz Hutyra, syn Bolesława. - Kiedy powstał IPN, sąd zawiesił postępowanie w oczekiwaniu na teczkę ojca. A potem tato zginął.

Śmierć na prostej w biały dzień

Pod koniec 1998 roku kolebka "Solidarności" była już własnością spółki Stoczni Gdynia. Produkcja statków została skoncentrowana na wyspie Ostrów, tereny na stałym lądzie - gdzie ma powstać nowe gdańskie City - trafiły do spółki Synergia 99, również związanej ze Stocznią Gdynia.

Hutyra chciał jednak walczyć dalej. Założył ze stoczniowcami emerytami - m.in. ze Stanisławem Mazurem - Stowarzyszenie Akcjonariuszy Obrońców Stoczni Gdańskiej "Arka".

Postawił sobie nowe zadanie - unieważnienie upadłości Stoczni. W tym celu Arka zebrała pełnomocnictwa od kilku tysięcy stoczniowców - akcjonariuszy 40 proc. zakładu Stocznia Gdańska w Upadłości.

Hutyra i emeryci z Arki chcieli za pomocą swoich akcji opanować na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy radę nadzorczą i powołać własny zarząd upadłej Stoczni. Potem - planowali - zarząd wystąpi do sądu o unieważnienie upadłości. A jeszcze później - po wygranej - odbierze spółkom Stoczni Gdynia sprzedany przez syndyka majątek. Wszak ziemia, którą przejęła Synergia 99, to potencjalna żyła złota - 70 hektarów uzbrojonej ziemi między gdańską Starówką a morzem!
A gdyby upadłość Stoczni była nieważna - to i sprzedaż majątku przez syndyka stałaby się nielegalna.

15 września 2000 roku, w piątek, Hutyra oraz dwóch działaczy Arki - Marian Moćko i Andrzej Bugajski - wyjechali o szóstej rano z Gdańska do Warszawy.

Miał im towarzyszyć Jan Koziatek, były stoczniowiec, potem - w 2005 roku - kandydat LPR do Senatu z okręgu gdańskiego.

Chcieli przekonać ministra skarbu państwa w rządzie AWS Andrzeja Chronowskiego, by poparł ich plan. Walne zgromadzenie wspólników Stoczni Gdańskiej w upadłości miało się odbyć nazajutrz. Gdyby Arka i ministerstwo połączyły na nim siły, to Hutyra decydowałby o składzie władz spółki.

Samochód - opel calibra - do którego Koziatek ostatecznie nie wsiadł, bo nie zdążył, prowadził 63-letni Bugajski. Koło Ostródy w biały dzień, na prostym odcinku szosy, auto wbiło się w zaparkowaną maszynę drogową - frezarkę zbierającą z pobocza resztki asfaltu. Zginęli wszyscy w oplu. Przeżył podpity kierowca frezarki.

Edward Roeding, wiceprzewodniczący radiowego komitetu, nie ma dziś wątpliwości, że do wypadku przyczynił się ktoś z zewnątrz: - Już wcześniej, w trakcie zbiórki pieniędzy, dwa razy, kiedy jechałem samochodem z Hutyrą, mieliśmy podobne sytuacje. Drogę zajeżdżała nam ciężarówka. Im pewnie się przydarzyło to samo. Ktoś ich zepchnął na tę frezarkę.

Przyjaciel Hutyry Wincenty Koman twierdzi, że szef Arki tuż przed śmiercią dostawał anonimowe telefony z pogróżkami.

Obaj współpracownicy Hutyry sądzą, że za wypadkiem mogło stać WSI. Pytani dlaczego - opowiadają skomplikowaną i mało wiarygodną historię. Byli wysocy oficerowie WSI mieli skorzystać na sprzedaży stoczniowych terenów przez syndyka i bali się unieważnienia tej decyzji.

Śledztwo w sprawie wypadku - wszczęte przez prokuraturę w Ostródzie - zostało umorzone po dwóch latach. Prokuratura nie stwierdziła, by ktoś poza kierowcą przyczynił się do tragedii, choć badano kilka wątków.

- Nawet taki o podłożeniu bomby - mówi Mieczysław Orzechowski, prokurator nadzorujący śledztwo. - Sprawa była szczególnej wagi, na pewnym etapie interesował się nią sam minister sprawiedliwości Lech Kaczyński. Dostawaliśmy różne informacje, w tym o prowokacji służb specjalnych, WSI czy byłej SB, ale ostatecznie nic nie potwierdziło działalności osób trzecich. Samochód rozebraliśmy na czynniki pierwsze - do śrubek. Był sprawny. Znaleźliśmy natomiast świadków mówiących, że pędził znacznie powyżej dozwolonej prędkości. Kierowca prawdopodobnie jechał tak szybko, bo panowie w aucie byli spóźnieni na spotkanie w ministerstwie.

- To była bezsensowna śmierć - mówi Bronisław Jachym, jeden z tych, którzy domagali się od toruńskiej prokuratury śledztwa w sprawie stoczniowego konta. - Hutyra i jego współpracownicy zostali omamieni przez ojca Rydzyka ideą wykupu Stoczni, która od początku była chybiona. Po co w ogóle było wykupywać Stocznię? Aby Radio Maryja budowało statki? Nikt się nad tym nie zastanowił.

Toruńskie imperium eksploduje

Nazajutrz po śmierci Hutyry walne zgromadzenie akcjonariuszy Stoczni Gdańskiej w Upadłości odbyło się - zgodnie z planem - w sali gimnastycznej na gdańskim Przymorzu. Minister Chronowski nie przysłał swych przedstawicieli. Arkę i akcjonariuszy emerytów reprezentował Koziatek. Wybrano nową radę nadzorczą złożoną z Romana Giertycha i Witolda Hatki - dziś posła LPR - oraz samego Koziatka.

Po co była politykom LPR władza nad Stocznią Gdańską w Upadłości?

Witold Hatka był przewodniczącym rady nadzorczej Wielkopolskiego Banku Rolniczego SA w Kaliszu, Giertych zasiadał w tej radzie. Działalność Hatki w banku zakończyła się postawieniem mu przez prokuraturę zarzutu "narażenia WBR na stratę 2,6 mln zł". Pieniądze trafiły na konto własnej spółki Hatki o nazwie Hat-Rol. Potem - przechodząc przez łańcuszek spółek-córek - zniknęły.

Część tych pieniędzy udało się nam wyśledzić - trafiły do wydawnictwa, które drukowało ulotki i plakaty LPR.

Proces w sprawie zaginionych pieniędzy WBR jeszcze się nie zaczął. Hatka ma już jednak uchylony immunitet.

Jak ustaliliśmy, jeszcze przed sprzedażą Stoczni przez syndyka Hatka zaproponował władzom kaliskiego WBR wejście banku do komitetu przy Radiu Maryja. Komitet miał przejąć Stocznię, a bank - kredytować produkcję statków.

Nic z tego nie wyszło. Władze WBR nie zgodziły się na pomysł Hatki. Nowa rada nadzorcza upadłej Stoczni przez pięć lat nie zdołała ani unieważnić upadłości, ani - tym bardziej - przejąć jej majątku.

Rozpadła się także Arka.

Społeczny Komitet Ratowania Stoczni Gdańskiej przy Radiu Maryja przeszedł w stan uśpienia.

Rozkwitło natomiast imperium redemptorysty. Do 1997 roku o. Rydzyk miał w Toruniu tylko swe studia i nadajnik radia. Wszystko zajmowało jedną parcelę na przedmieściu.

Jeszcze w czasie trwania stoczniowej kwesty współpracownicy redemptorysty zaczęli wydawać "Nasz Dziennik" (pierwszy numer ukazał się w styczniu 1998 r). Miesiąc później przyjaciel o. Rydzyka - o. Jan Golec, redemptorysta z Wrocławia - kupił drukowaną w Bydgoszczy regionalną gazetę "Ilustrowany Kurier Polski". Gazeta poszła za gotówkę przyniesioną przez o. Jana Króla - najbardziej zaufanego współpracownika ks. Rydzyka - w reklamówkach.

Po 1999 roku zaczęła się eksplozja toruńskiego imperium. Zaczęły wyrastać studia Telewizji Trwam (jedne z największych w Polsce) i budynki kompleksu akademickiego - Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej - o powierzchni 15 tys. metrów kw.

Szkoła i telewizja już działają, ojciec Rydzyk planuje kolejne przedsięwzięcie: w Toruniu, nad brzegiem Wisły, ma stanąć gigantyczne Muzeum Osiągnięć Narodu Polskiego połączone z Przystankiem do Nieba - ekskluzywnym domem spokojnej starości dla Polonusów, którzy przyjeżdżają do kraju, by tu dokończyć żywota. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz