Pod względem ilościowym - wbrew pozorom - nie mięso przoduje, ale ryby. Aż 35% skontrolowanych przez UOKiK produktów nie odpowiadało obowiązującym przepisom lub deklaracji producenta. (W przypadku wyrobów garmażeryjnych "tylko" 25,3%, a mięs i przetworów mięsnych - 13,7%). I tak wyszło na jaw, że niektóre firmy glazurowały je na potęgę - do tego stopnia, że zamrożonej wody było więcej niż samej ryby. "W filetach z mintaja stwierdzono 52% glazury zamiast deklarowanych 35%, w filetach z limandy żółtopłetwej z wodą dodaną - 43% glazury zamiast 35%. Z kolei masa filetów z morszczuka kapskiego w opakowaniu wyniosła 259,6 g zamiast deklarowanej 300 g", zapisali potem kontrolerzy w raporcie. Tyle że producenci potrafią być jeszcze bardziej przebiegli. W grę wchodzi zarówno zaniżanie wagi, głównie sardynek i tuńczyka, jak i zamiana gatunku ryb.
Zamiast soli mrożonej czy np. halibuta można było trafić na limandę żółtopłewą, a dorsza zastępowano jego kuzynem czarniakiem. Późniejsze analizy w laboratorium wykazały też, że w kotletach rybnych znalazł się łosoś atlantycki zamiast deklarowanego dorsza atlantyckiego. Inna była także zawartość związków fosforu (8305 mg/kg przy maksymalnym poziomie 5000 mg/kg) czy np. białka (deklarowano 21 g/100 g, a było 6,6 g/100 g). Na podobnej zasadzie producenci oszukiwali zresztą na: ozorach w galarecie - niższa masa netto, pyzach z mięsem - mniej nadzienia czy pierogach z soczewicą - za mała zawartość białka.
Więcej za to było kwasu benzoesowego i sorbowego oraz soli, głównie w żołądkach wołowych w bulionie warzywnym. I to znacznie powyżej dopuszczalnej normy! Afery z rybami i garmażerką szybko jednak zostały przykryte kolejnymi, w tym dotyczącymi mięs (surowych). Kontrolerzy fałszywki wyliczają, jak Kowalski listę zakupów: dorzucanie do cielęciny lub wołowiny dużych ilości wieprzowiny (nawet 62%), dodawanie do fileta z piersi kurczaka... wody (nawet ponad 14%), a do parówek wieprzowych, a jakże, drobiu. I to powyżej 1%. Inne przykłady?
W baraninie w przyprawach curry czy kebabie baranina-wołowina nie było baraniny, zamiast tego: wołowina/wieprzowina i drób. Większa niż deklarowana była też w mięsach ilość tłuszczu, np. w kiełbasie codziennej i w konserwie z dzika, czy soli - to w parówkach wieprzowych. A nawet, co gorsza, azotynów - także w parówkach. W tych reklamowanych hasłem "bez dodatku E".
Kontrolerom nie spodobały się też inne kategorie produktów. Nic dziwnego, skoro teraz normą stało się podrabianie miodu pszczelego (23,7% skontrolowanych partii), jaj (14,9%) i wyrobów cukierniczych (13,7%). Czytaj: w miodach więcej było cukru z syropu buraczanego "wzbogacanego" potem barwnikami i aromatami oraz antybiotykami, a mniej pyłku przewodniego (np. w lipowym do 7,7%, a nie co najmniej 20%).
W czekoladzie z kolei było mniej, niż deklarował producent, nadzienia bądź orzechów (40,3%, a nie 50%). Jaja? Połowa jaj w partii oznaczonej jako L, czyli duże, miała masę odpowiadającą klasie M - średnie.
Wcześniej wątpliwości ekspertów budziły także: miks tłuszczowy i tłuszcz do smarowania (z emulgatorami i konserwantami) w opakowaniach do złudzenia przypominających masło, olej z pierwszego tłoczenia zrobiony z wytłoczyn, to znaczy z przerobionej już masy (tak, to autentyk!), i pieczywo wieloziarniste - nie mylić z pełnoziarnistym - z reguły tylko posypywane ziarnami, by wydawało się zdrowsze. W praktyce nierzadko zabarwiane karmelem z dodatkiem syropu glukozowo-fruktozowego. W jogurcie light tłuszcz zastępowano wodą i zagęstnikami.
"Jest w ogóle produkt, którego nie da się podrobić?" - nie daję za wygraną. "Nie ma." - pada najczęściej w odpowiedzi. "Skoro podrabiane mogą być nawet ogórki kwaszone... Do ich fermentacji dodaje się np. ocet czy roztwory kwasów sorbowego lub benzoesowego".
Samo zjawisko fałszowania żywności nie jest jednak nowe, zastrzegają przy tym specjaliści. Zajmowano się nim od starożytności. W Grecji i w Rzymie najpopularniejsze było oszukiwanie na winie i mleku, do których dolewano wody. Do chleba dodawano kredę lub paszę zwierzęcą. W późniejszych wiekach czy to w pieczywie, czy w orientalnych przyprawach znajdowano również sproszkowane kwiaty, orzeszki ziemne, a nawet zmielone... muszle, pióra i cegły. "Przemysł Spożywczy", powołując się na jedną z prac naukowych, donosi: "Na początku XX w. herbatę barwiono siarczanem żelaza, kawę naturalną zaprawiano prażonym grochem czy cykorią, a nawet żużlem! Korniszony przyprawiano związkami miedzi, aby były zieleńsze, jęczmień zastępował płatki owsiane, węglanu ołowiu i miedzi dodawano do cukru, do piwa ekstrakt z trującej rośliny Anamirta Paniculata, której używano do otępiania ryb, a w piwie podnosiła sztucznie jego moc, co pozwalało na dalsze rozcieńczenie".
Jeśli spytać ekspertów, czy w Polsce jest aż tak źle, odpowiadają: a skąd. Kilka lat temu po publikacji "Weekly Hong Kong" stało się głośno o produkowanym tam ryżu. W rzeczywistości wyrób nie miał z nim nic wspólnego. Powstawał z dwóch odmian ziemniaków i... plastiku. Tego ostatniego było tyle, że zjedzenie trzech miseczek oznaczało zjedzenie jednej reklamówki, jak wyliczyło Stowarzyszenie Chińskich Restauratorów. Ostatnio sfałszowano nawet jajka. Do ich wyprodukowania wystarczyły: potas, żelatyna, chlorek wapnia, kwas alginowy i woda z syntetycznym barwnikiem. Skorupki też były sztuczne. To skrajne przypadki, co nie oznacza, że za granicą skala zjawiska jest mała.
Szacuje się, że dwie trzecie produktów sprzedawanych jako włoskie wcale nimi nie jest, bo powstają z reguły w Chinach, Australii i USA. Ba, fałszują je także sami Włosi - do co czwartej mozzarelli dodają co najmniej 30% mleka krowiego, a przecież oryginał powinien powstawać w 100% z mleka bawolego. Również porównania wyrobów w poszczególnych krajach nie są optymistyczne, co pokazała analiza Komisji Europejskiej z 2017 r. (Polski wówczas nie uwzględniono, bo nie przeprowadziła własnego badania podwójnej jakości produktów spożywczych).
Rozbieżności między tymi samymi produktami jednej marki były bardzo duże. Jogurt truskawkowy w Słowenii miał 40% mniej owoców niż w Austrii. Ta sama mielonka w puszce zawierała mięso oddzielone mechanicznie, jeśli kupiono ją w Czechach, a jeśli w Niemczech - wieprzowinę. Paluszki rybne w Słowacji miały ryby 58%, w Austrii 65%. W skład lodów mógł z kolei wchodzić niezdrowy olej palmowy (Węgry) albo olej słonecznikowy (Austria). Podobnie było nawet z daniami dla dzieci, często produkowanymi z większą ilością ryżu (Chorwacja) albo warzyw (Niemcy). "Produkt różnił się też barwą i aromatem. Niemiecka wersja zawierała także więcej oleju rzepakowego, będącego źródłem korzystnych dla zdrowia kwasów tłuszczowych omega-3. Warto dodać, że cena produktu w Chorwacji, ewidentnie gorszej jakości, była o 54% wyższa niż w Niemczech", zauważył Instytut im. Mikołaja Sienickiego.
Kreatywność lub - jak wolą niektórzy - bezczelność producentów żywności zadziwia nawet ekspertów. Wielu mówi wprost, że pieniądz rządzi rynkiem. Albo że producenci traktują klientów jak dojne krowy. Inni zauważają, że jeszcze kilka lat temu nie do pomyślenia było oszukiwanie na produktach postrzeganych jako zdrowsze. Ale nie dziś. Pogoń za zyskiem, szukanie oszczędności i zacięta walka konkurencyjna zrobiły swoje. Do tego stopnia, że nawet przedrostek bio- czy eko- nie gwarantuje już, że produkt tak opisany spełnia odpowiednie standardy, mówią specjaliści, prosząc o anonimowość.
To po prostu chwyt marketingowy. Tym popularniejszy, że już 7% Polaków stawia na zdrową żywność. Gorzej, że skutecznego sposobu na chronienie się przed oszustwami producentów nie ma - bo ci używają coraz bardziej skomplikowanych metod. Nic dziwnego, że wciąż pojawiają się nowe pomysły, jak z tym walczyć. Jedni chcą zaostrzania przepisów związanych z fałszowaniem żywności, w tym podniesienia kar i konsekwentnego ich ściągania, drudzy akcji zwiększających świadomość społeczną. A jeszcze inni wdrożenia brakujących regulacji dotyczących np. przetworów owocowo-warzywnych.
Na razie Agnieszka Orlińska z Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów radzi, by uważnie czytać etykiety, w tym spis składników ("im krótsza lista, tym lepiej"). To szczególnie istotne w przypadku produktów sprzedawanych na wagę - kontrola wykazała, że najczęściej klienci byli wprowadzani w błąd lub niedoinformowani w przypadku niepakowanych ryb, wędlin, jaj i pieczywa. "Po pierwsze, nie bójmy się pytać o szczegóły. Takie informacje powinny być ogólnodostępne albo w postaci katalogu, albo plakatów czy wywieszek" - zaznacza Agnieszka Orlińska. "Po drugie, sprawdzajmy, czy płacimy za produkt netto, a nie np. dopłacamy za tackę. Po trzecie, szukajmy adresu producenta na opakowaniu - dzięki temu wiemy, kto i za co odpowiada. W końcu chodzi o nasze zdrowie. I po czwarte, sprawdzajmy daty ważności na każdym opakowaniu. W naszym badaniu przeterminowane produkty pojawiły się w 14% partii. Czasem była to pojedyncza sztuka, a czasem cała seria".
"A co z parapolicją ds. żywności, jak chcieliby niektórzy?" - dopytuję. "Z tym będzie trudno. Zwłaszcza że na razie jakość żywności w Polsce kontrolują dwie instytucje. Główny Inspektorat Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych sprawdza producentów, a Inspekcja Handlowa - sklepy i hurtownie" - wyjaśnia Agnieszka Orlińska. Co prawda do Sejmu trafiały projekty ustaw, które zakładały, że kontrolą żywności miałaby się zajmować jedna instytucja, ale konkretny akt prawny nie został przyjęty.
Dorota Bartosewicz
Dorota Bartosewicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz