2019/11/30

Pies, który wygląda jak mop Więcej: https://wiadomosci.radiozet.pl/Ciekawostki/Komondor.-Pies-wyglada-jak-mop.-Nagranie-z-plywajacym-psem-podbija-siec

KomondorPies, który wygląda jak mop, skradł serca internautów na całym świecie. Hanga stał się zwierzęcą wizytówką litewskiego Kowna. Gintarė Bertauskienė z Kowna od wielu lat marzyła o psie rasy komondora. W dzieciństwie otrzymała pocztówkę, na której znajdowało się zdjęcie czworonoga przypominającego mop. Litwinka postanowiła spełnić swoje marzenie i adoptowała komondora z węgierskiej hodowli.

Hanga stał się lokalnym celebrytą w Kownie i zyskał ogromną popularność w sieci. Gintarė założyła mu konto na Instagramie. Nagranie pływającego komondora udostępnione przez portal LADbible uzyskało prawie 20 milionów wyświetleń.


Znalezione obrazy dla zapytania: coś na dobranocKobieta twierdzi przed sądem, że powodem rozwodu jest fakt, że była wprawdzie już  trzy razy zamężna, ale nadal jest dziewicą…
Na co  zaskoczony  sędzia pyta :
– A  jak to było możliwe ­?
- Mój pierwszy mąż był impotentem, drugi homoseksualistą, a trzeci członkiem PO..
- I co z tego że z PO ? - dziwi się sędzia.
- A bo  tylko obiecywał i obiecywał...                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                      Egzaminy wstępne na kierunek nauk politycznych. Profesor rozmawia z kandydatką:
- Co Pani wiadomo na temat programu ekonomicznego dla Polski realizowanego przez ministra Rostowskiego ?
Dziewczyna milczy.
- No to co Pani wie o polityce międzynarodowej  Donalda Tuska ?
Dziewczyna milczy.
- A wie Pani chociaż kto to jest Bronisław Komorowski ?Dziewczyna milczy. Profesor myśląc, że dziewczę może jest niemową pyta głośniej :
- A skąd Pani pochodzi?
- Z Bieszczad Panie Profesorze.

Profesor podszedł do okna, wygląda na ulicę, chwilę się zastanawia i mówi do siebie:
- Kurwa... może by tak wszystko pierdolnąć i wyjechać w Bieszczady!                                                                                                                                                                                                                                                                                                            Jasio przybiega do mamy i mówi:
- Mamo, mamo, widziałem jak tatuś robił coś z pokojówką.
- Tak, a co takiego?
- Najpierw ją całował, a potem dotykał. Potem poszli do gabinetu, rozebrał ją i wsadził...
- Dobrze, synku, w niedzielę podczas kolacji opowiesz to, żeby wszyscy wiedzieli.
Nadeszła niedziela, rodzina przy stole i mama daje znak Jasiowi, żeby zaczął mówić.
- No więc tatuś całował i dotykał pokojówkę, później zabrał ją do gabinetu, rozebrał i wsadził..., wsadził... Mamo jak się nazywa to, co ssiesz szoferowi?                                                                                                                                                                                                                                                                                            Jaki jest szczyt bezrobocia ?

- Pajęczyna między nogami prostytutki.

-------------------------------
Co mówią jądra przy stosunku ?

- Szef zapier...., a my się obijamy...

-------------------------------
Jaka to jest pozycja "na żabę" ?

- Ona leży, jemu leży, a ona rechocze.

--------------------------------

W celi siedzi pedał i zoofil. Zoofil mówi:

- Gdyby była tu choć mała muszka ! Na to pedał: - Bzzzzzz !

---------------------------------

Maryka pisze list do przyjaciółki: "...Mój Stasiek, to chyba jaki zboczeniec. Ciągle chce mnie pieprzyć ! Wystarczy, że się schylę, on mnie bierze od tyłu. Zaczynam prać - bierze mnie od tyłu, zamiatam podłogę - bierze mnie od tyłu, zmywam naczynia - bierze mnie od tyłu ! Mówię ci, koszmar. Całuję - Maryka. P.S. Przepraszam za niewyraźne pismo, bo Stasiek..."

----------------------------------

Czym się różni teściowa od radia?

- Radio można w każdej chwili wyłączyć.

---------------------------------                                                                                   Jaka to jest pozycja "na żabę" ?

- Ona leży, jemu leży, a ona rechocze.

poprawne to:

Jaka to jest pozycja "na żabę" ?

- On leży, jemu leży, a ona rechocze.


to i ja zapodam coś...
Pyta sie redaktor trzech pedałów.Pyta pierwszego.
-Jaki pan najbardziej lubi sport?
-Boks.
-A czemu boks?
-Bo mężczyźni sa tacy umięśnieni i gdy sędzia podnosi im ręce to widać im pachy.
Pyta drugiego.
-A jaki pan najbardziej lubi sport?
-Koszykówkę.
-A czemu koszykówkę?
-Bo mężczyźni sa tacy wysocy i jak rzucają to widać im pachy.
No to pyta trzeciego.
-A jaki pan najbardziej lubi sport?
-Piłkę nożną.
-A czemu piłkę nożną?
-No bo biegniesz z piłką ,mijasz obrońcę podajesz do kolegi on podajae do ciebie ,ty podajesz do drugiego kolegi on ci podaje ,mijasz bramkarza jestes sam na sam z bramką no i nie trafiasz.Wszyscy kibice krzyczą ,,**** ci w dupę" a ty leżysz i marzysz.
                                                                                                                                                                                                                           

DOBRANOC

Znalezione obrazy dla zapytania: coś na dobranocDobranoc
"Sny które rodzą kwiaty Wychodza ze swych podziemnych norek I nucą swa radosną pieśń Na przekór nocy A ci co na rogach ulic Zbierają te ostatnie nuty Chowają sie do ciepłych domow Nie dzieląc się Nie mówiąc"

ROZKOCHIWAŁ I ZABIJAŁ. HISTORIA „KRWAWEGO TULIPANA” Z KOŁOBRZEGU

Ciała zaginionych mieszkanek Kołobrzegu zakopane były płytko, w lasach za miastem.
Aresztowany został 43-letni Mariusz G., absolwent Zespołu Szkół Morskich, pływający po całym świecie marynarz, a od kilku lat przedsiębiorca dobrze znany mieszkańcom miasta.
- To był przede wszystkim człowiek biznesu. Miał firmę, która produkowała lizaki. To było bardzo popularne w Kołobrzegu. Był traktowany, jako człowiek sukcesu. Był też osobą publiczną. Pełnił funkcję w zarządzie stowarzyszenia kołobrzeskich morsów – wskazuje Robert Dziemba, redaktor naczelny portalu Miastokolobrzeg.pl.
- W pewnym momencie w klubie [morsów – red.] powstały frakcje. Wśród osób, które za nim stały przeważały kobiety. Może podchodził do nich z jakąś większą atencją – zastanawia się Łukasz Zięba, radny, prezes Kołobrzeskiego Klubu Morsów.
Kobiety
Mariusz G. skupiał wokół siebie kobiety, nie tylko w klubie.
- Rozmawialiśmy z kobietami, które miały z nim kontakt towarzyski. Wskazywały, że był to człowiek bardzo przekonujący. Taki, który rozumiał kobiety, wiedział, o co im chodzi. Miały z nim dobra chemię – mówi Dziemba.
Trzy lata temu Mariusz G. związał się 31-letnią Iwoną K. Niedługo później w mieszkaniu kobiety doszło do pożaru, a po kolejnych kilku miesiącach Iwona K. zniknęła.
- U niej wiecznie były imprezy. Z tego słynęła. Spaliła to mieszkanie i zniknęła. Potem on [Mariusz G. – red.] wyremontował to mieszkanie. Powiedział, że je kupił - przywołują sąsiedzi.
Dwa lata po zniknięciu Iwony, bez śladu zaginęła 37-letnia Aneta Domańska. Kobieta niedługo wcześniej poznała Mariusza G., a dzień przed zaginięciem odwiedziła jedną z najbliższych osób - siostrę zmarłej babci.
- Podczas ostatniej wizyty była trochę inna. Jakaś speszona, podminowana.  Na drugi dzień była już chyba w sidłach tego człowieka. Miała pojechać do Gdańska na kurs nieruchomości.  Żeby potem pracować. Szejkowie mieli tutaj kupować jakieś mieszkania – mówi Kornelia Pawłowska.
„Nie kontaktujcie się ze mną”
Robert Dziemba osobiście znał zaginioną Anetę
- Zdziwiło mnie, że zniknęła i nie daje znaku życia. Od samego początku ta sprawa wyglądała dziwnie i podejrzanie. Aneta była związana z miastem, miała mieszkanie w starym budownictwie. To kompletnie do siebie nie pasowało.
Zanim komórka Anety zamilkła na dobre, do jej bliskich dotarła krótka wiadomość. „Wyjeżdżam. Nie kontaktujcie się ze mną. Jak będę chciała, zadzwonię”, miała napisać.
Policjanci ustalili, że SMS-a wysłano spod niemieckiej granicy.
- Ten SMS był bez sensu. Aneta by czegoś takiego nie napisała. To była normalna kobieta, która utrzymywała relacje z bliskimi na swój sposób – podkreśla Dziemba.
Po kilku miesiącach bezskutecznych policyjnych poszukiwań, lokalna dziennikarka postanowiła sprawdzić, co dzieje się w mieszkaniu Anety.
- Podeszłam do tego mieszkania, żeby sprawdzić, czy ktoś jest w środku. Otworzył mi starszy mężczyzna. Zapytałam, czy to jest mieszkanie pani Anety. On mówi, że nie, że to jest mieszkanie, które kupił od pana Mariusza. Mężczyzna był w szoku, aż usiadł z wrażenia. Powiedział, że faktycznie, jak kupił mieszkanie to w środku były rzeczy jakiejś dziewczyny. Ale nie zwrócił na to uwagi – mówi Anna Buchner-Wrońska, dziennikarka „Gazety Kołobrzeskiej”.
- Fakt, że zostawiła swojego laptopa, pieniądze i bieliznę w swoim domu ewidentnie oznaczał, że stało się tam coś krytycznego. Reakcja na ten fakt powinna nastąpić o wiele szybciej – dodaje Dziemba.
Jak mówi Buchner-Wrońska Mariusz G. wybierał ofiary samotne, zagubione, które miały utrudniony kontakt z rodziną.
- Raz się pomylił. Taka osoba na pewno nie była pani Bogusia, która miała doskonały kontakt z rodziną. Dzięki tej rodzinie udało się dotrzeć do sprawcy tych morderstw – wskazuje dziennikarka.
Grozi mu dożywocie
Bliscy 54-letniej Bogusławy, pracownicy jednego z kołobrzeskich hoteli, wiedzieli, że spotyka się ona od dawna z Mariuszem G. Kiedy na początku czerwca kobieta zniknęła bez śladu, a z jej telefonu wysłano SMS o rzekomym wyjeździe za granicę, rodzina natychmiast połączyła fakty i skontaktowała się z policją oraz bliskimi Anety.
Po kilku dniach Mariusza G. zatrzymała policja, mężczyzna przejął już mieszkanie kolejnej ofiary i jej samochód. Zarzut wielokrotnego zabójstwa postawiono mu jednak dopiero teraz, po trzech miesiącach, gdy znaleziono zakopane w lesie ciała Iwony, Anety i Bogusławy. Wraz z „Krwawym Tulipanem” do aresztu trafiła jego narzeczona i jeden z kolegów, który miał pomagać w przejęciu majątku ofiar.
- Na dzisiaj można powiedzieć, że jeden mężczyzna usłyszał zarzuty związane z popełnieniem zbrodni zabójstwa, w każdym wypadku ustalono, że działał on w wyniku motywacji zasługującej na szczególne potępienie. Podejrzanemu grozi surowsza odpowiedzialność karna. Minimalna kara przewidziana przez ustawę to 12 lat pozbawienia wolności, maksymalnie jest to dożywocie. Cała trójka podejrzanych w tej sprawie jest tymczasowo aresztowana – mówi Joanna Biranowska-Sochalska z Prokuratury Okręgowej w Szczecinie.
Córka: Żeby zgnił w piekle
Jedno z kluczowych pytań dotyczy sposobu, w jaki Mariusza G. zdobywał kolejne mieszkania. Czy przed śmiercią nakłaniał ofiary do podpisania umów, czy robił to później? Według jednej z wersji, umowy podpisywane były po dokonanej zbrodni. A u notariusza role ofiar odgrywała odpowiednio ucharakteryzowana narzeczona Mariusza G.
Znajomi Mariusza G. zastanawiają się, czy ten doskonale się maskował, czy przegapili niepokojące sygnały. Prawdziwego oblicza Mariusza G. nie mogła jednak nie dostrzec jego dorosła dziś córka. Choć dawno opuściła dom ojca, do dziś pamięta, jak brutalnie ją pobił.
- Jestem przekonana, że on był do tego zdolny. Popychał mnie, uderzył prosto w twarz, miałam rozciętą wargę i wyglądałam naprawdę strasznie. Pamiętam jak powiedział, że urządzi mnie tak, że w lustrze się nie zobaczę. Wzięłam nawet nóż, ponieważ chciałam ze sobą skończyć – mówi i dodaje: Chciałabym, mu życzyć, żeby zgnił w piekle razem z najgorszymi ludźmi, których spotka w życiu.
Kilka dni temu prokuratura ujawniła wyniki badań pierwszego z wykopanych ciał. Aneta Domańska zginęła prawdopodobnie od ciosów zadanych nożem w szyję i klatkę piersiową. Tymczasem sam Mariusz G. poprzez swego adwokata przeprosił rodziny swych ofiar. Stwierdził też, że nie działał z pobudek materialnych, zaś we wszystkich wypadkach zabójstwa były wynikiem gwałtownych kłótni.UWAGA! PO UWADZE

MAKS WPADŁ WE WNYKI. POTEM KTOŚ CHCIAŁ GO DOBIĆ MACZETĄ

Pies ofiarą kłusownika-2Maks spędził dwa tygodnie w myśliwskich wnykach. Linka niemal przecięła mu krtań. Na głowie pies miał ślady po uderzeniach maczetą albo nożem. Na szczęście zwierzęciu udało się uciec.
Maks zniknął właścicielowi dwa tygodnie temu. Wrócił do domu dopiero w zeszłą sobotę. Był w fatalnym stanie. Właściciel od razu zabrał go do weterynarza.
Pies dwa tygodnie był uwięziony we wykach
- Miał poważne obrażenia. Szyję miał obwiązaną stalowa linką. Rany były tak głębokie, że przecięły wszystkie mięśnie i sięgały niemal do krtani – opowiada Artur Różycki, lekarz weterynarii z Przychodni Weterynaryjnej „Podaj Łapę” w Brzegu Dolnym.
Maks prawdopodobnie wpadł we wyki zastawione w lesie w okolicy wsi Godzięcin. Musiał być w nich uwięziony przez około dwa tygodnie.
Różycki wskazuje, że rana na szyi zaczęła się już goić. Inaczej było z innymi obrażeniami na łbie psa.
- Maks miał na głowie głębokie rany cięte. Były jeszcze świeże, ktoś musiał zadać je tego samego dnia albo dzień wcześniej [zanim pies się odnalazł – przyp. red.] – mówi Różycki.
Pies musiał być kilkukrotnie uderzony ostrym narzędziem: maczetą albo nożem.
- Ktoś chciał po prostu Maksa zabić. Na szczęście robił to bardzo nieudolnie, więc tylko go pociął – opowiada weterynarz.
Stalowa linka, która oplatała szyję psa była przecięta. Dzięki temu zwierzęciu udało się uciec. Nie wiadomo, kto uwolnił psa – jego oprawca, czy przypadkowa osoba. Zwierzę na pewno nie uwolniło się samo. Linka została przecięta, nie przegryziona czy przerwana.
Kim jest oprawca z Godzięcina?
W poszukiwania jego oprawcy Maksa zaangażowany jest Dolnośląski Inspektorat Ochrony Zwierząt. Podejrzenia padają na środowisko kłusowników, które jest w tej okolicy dość aktywne.
- Przyzwyczailiśmy się do tego, że trafiają do nas psy i koty z łapkami zmiażdżonymi czy nawet obciętymi przez wnyki. Za każdym razem są to przypadki drastyczne – mówi lekarz.
- To się musi skończyć. Liczymy na to, że policji uda się znaleźć sprawcę, ale najbardziej zależy nam jednak na tym, aby takie sytuacje się nie powtarzały – dodaje lekarz weterynarii.
Sprawa została zgłoszona na policję i do prokuratury w Wołowie.
Sierż. szt. Marzena Pawlik z KPP w Wołowie mówi, że trwają poszukiwania sprawcy. Oprawca może usłyszeć wyrok nie tylko za znęcanie się nad zwierzęciem ze szczególnym okrucieństwem, ale i za kłusownictwo.
- To jest tajemnica poliszynela. Ludzie z okolicy wiedzą, kto jest w kręgu podejrzanych. Niestety panuje też milczące przyzwolenie na takie zachowania, więc nikt nic nie mówi – mówi Artur Różycki.
- W takich małych społecznościach ludzie wiedzą więcej niż mówią. Liczymy na to, że ktoś się wyłamie i poinformuje policję – dodaje Konrad Kuźmiński, szef Dolnośląskiego Inspektoratu Ochrony Zwierząt.
Maks cały czas znajduje się pod opieką weterynarza – codziennie pojawia się na wizytach kontrolnych. Z dnia na dzień zdrowieje. Rany się goją, a pies zaczyna machać ogonem.

GINEKOLOG ODPOWIE ZA ŚMIERĆ NOWORODKA

UWAGA! PO UWADZE
Prokuratura Regionalna w Gdańsku skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko lekarzowi ze szpitala w Świeciu. Ginekologowi zarzuca się narażenie na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia dziecka Karoliny Dynkowskiej, która w styczniu 2016 roku została odesłana ze szpitala w dziewiątym miesiącu ciąży.
Gdy kobieta powróciła do tego samego szpitala, lekarz, mimo niepokojących wskazań badania KTG, miał nie podjąć decyzji o natychmiastowym ratowaniu dziecka. Dotychczas Sąd Lekarski ukarał ginekologa naganą. Teraz o winie i karze lekarza zdecyduje sąd powszechny. Grozi mu do 5 lat więzienia.
Stracili dziecko, winą ginekologa
Pani Karolina trafiła do szpitala w Świeciu w ostatnim miesiącu ciąży w styczniu 2016 roku. Była zaniepokojona, bo przestała czuć ruchy dziecka. Lekarz wykonał USG i wysłał kobietę do domu. - Kazał nam iść do domu, bo jest „okej” – wspomina kobieta.
Jednak niepokój przyszłej matki nie osłabł. Pani Karolina wróciła do tego samego szpitala jeszcze tego samego dnia. Tam dyżurował ginekolog, który badał ją wcześniej. Tym razem zlecił badanie KTG, które polega na monitorowaniu czynności serca płodu oraz skurczów. Pani Karolina spędziła podłączona do aparatury aż dwie godziny. Jak się późnej okazało, to był ostatni moment, by uratować dziecko. Córeczka państwa Dynkowskich zmarła.
- Godzina wcześniej cesarki, albo półtorej, i byłoby wszystko dobrze. Jeszcze do doktora mówiłam: „Co pan najlepszego zrobił”. Zrobił się czerwony i powiedział, że córka będzie miała jeszcze dzieci – mówiła Bożena Drewkowska, babcia zmarłej dziewczynki w rozmowie z reporterem Uwagi!. Dla mnie to był mój skarb, nigdy się z tym nie pogodzę. Zdrowe dziecko miałam, poszłam do lekarza po pomoc. Nie dostałam jej – mówi Karolina Dynkowska, która urodziła martwą córeczkę. Rodzice są przekonani, że to brak działań ze strony dyżurującego lekarza doprowadził do śmierci ich dziecka. Sprawą zajęła się prokuratura i sąd lekarski. Jednak obwiniany ginekolog przez pięć miesięcy nie mógł zeznawać przed Sądem Lekarskim, bo nie pozwolił mu na to stan zdrowia. Lekarz jest jednak jest na tyle zdrowy, by przyjmować pacjentki.
Karolina i Łukasz Dynkowscy są małżeństwem od ponad trzech lat. Już miesiąc po ślubie cieszyli się, że zostaną rodzicami.
- Ciąża była prawidłowa, książkowa. Czułam się bardzo dobrze, nic mi nie dolegało – mówi Karolina Dynkowska a jej mąż dodaje: - Wszystko było przygotowane, pokój, łóżeczko, wózek. Czekaliśmy na maleństwo, a jeden dzień zniszczył nam wszystko.
Nie czuła ruchów dziecka
Pani Karolina trafiła do szpitala w Świeciu w ostatnim miesiącu ciąży w styczniu 2016 roku.
- Przestałam czuć ruchy dziecka. Pojechaliśmy od razu na ginekologię, bo w izbie przyjęć długo się czeka. Poprosiłam lekarza, żeby zrobił jakieś badanie, bo nie czuję żadnych ruchów. Wykonał USG. To trwało może 10 minut i kazał nam iść do domu, bo jest „okej” – wspomina kobieta.
Jednak niepokój przyszłej matki nie osłabł. Pani Karolina po konsultacji telefonicznej ze swoim lekarzem prowadzącym, wróciła jeszcze tego samego dnia do szpitala. Tam dyżurował ginekolog, który badał ją wcześniej. Tym razem zlecił badanie KTG, które polega na monitorowaniu czynności serca płodu oraz skurczów. Pani Karolina spędziła podłączona do aparatury aż dwie godziny. Jak się późnej okazało, to był ostatni moment, by uratować dziecko.
- Lekarz powiedział, że mamy udać się na dół i założyć kartę pacjenta, bo widzi niepokojące ruchy na wykresie KTG. Jak założymy kartę, to mamy wrócić na oddział i żona zostanie na obserwacji – opowiada pan Łukasz.
- Położną zaniepokoiło, że nic nie było słychać. Poszliśmy, do gabinetu, gdzie był lekarz. Szukał czegoś. Poszliśmy do kolejnego lekarza, który powiedział, że malutka nie żyje – płacze pani Karolina.
Lekarz nie może zeznawać
Po utracie dziecka pani Karolina była pod stałą opieka psychologa i psychiatry. Dopiero po pięciu miesiącach od śmierci córki zdecydowała się z mężem złożyć zawiadomienie o możliwości popełnienia przez lekarza przestępstwa. Zawiadomili również działającego w Izbie Lekarskiej rzecznika odpowiedzialności zawodowej. Szpital w Świeciu rozwiązał współpracę z obwinianym ginekologiem.
- Godzina wcześniej cesarki, albo półtorej, i byłoby wszystko dobrze. Jeszcze do doktora mówiłam: „Co pan najlepszego zrobił”. Zrobił się czerwony i powiedział, że córka będzie miała jeszcze dzieci – mówi Bożena Drewkowska, babcia zmarłej dziewczynki.
Rzecznik Odpowiedzialności Zawodowej Bydgoskiej Izby Lekarskiej wniósł o ukaranie lekarza przez Sąd Lekarski. Chociaż skarga wpłynęła do Izby Lekarskiej w maju 2016 roku, pierwszą rozprawę przed Sądem Lekarskim wyznaczono po blisko dwóch latach. Jednak do tej pory proces się nie rozpoczął. Obwiniony lekarz przedstawił zaświadczenie lekarskie stwierdzające, że nie może stawić się przed sądem ze względu na stan zdrowia. Sprawa utknęła na pięć miesięcy.
- Lekarz nie jest chory. Pracuje – komentuje to pan Łukasz.
Może pracować, nie może zeznawać
Obwiniony lekarz został zatrudniony w innym szpitalu. Udało nam się z nim porozmawiać w trakcie dyżuru. Nie chciał jednak wystąpić przed kamerą. W rozmowie tłumaczył, że nie mógł się stawić przed Sądem Lekarskim, bo był ciężko chory, a postępowanie zawieszono. Nie widzi nic dziwnego w tym, że pracuje, bo czuje się już lepiej. Twierdzi, że nie zamierza unikać odpowiedzialności i zapowiedział, że stawi się na następną rozprawę.
​-  Niemożność stawiennictwa w czynnościach procesowych nie jest jednoznaczne z niemożnością wykonywania czynności zawodowych. Zaświadczenie opiewa na niemożności uczestnictwa w czynnościach procesowych. Sąd będzie się starał rozpatrzyć tę sprawę w jak najszybszym trybie – wyjaśnia dr Mirosław Kozak, przewodniczący Okręgowego Sądu Lekarskiego Bydgoskiej Izby Lekarskiej.
Z takimi tłumaczeniami nie zgadzają się rodzice zmarłego dziecka.
- Skoro może pracować, to może przyjść i powiedzieć parę słów – uważa Karolina Dynkowska.
Para chce sprawiedliwości. Jak mówią, tylko ukaranie lekarza sprawi, że poczują się spokojniejsi.
- Zniszczył nam życie – dodaje pan Łukasz.
Niezależne postępowanie w sprawie błędu lekarskiego prowadzi specjalny oddział Prokuratury Rregionalnej w Gdańsku. Tam również sprawa przedłuża się ze względu na zmianę prokuratora i oczekiwanie na kolejną opinię biegłych.

UCIEKŁ ZE SZPITALA PSYCHIATRYCZNEGO I ZAMORDOWAŁ OJCA

Choroba
Dawid od kilku lat leczył się psychiatrycznie. Pomimo leczenia, często był agresywny. Dwa miesiące temu pobił cztery osoby i zdemolował sklep. Prokuratura wszczęła przeciw niemu postępowanie. Do szpitala psychiatrycznego trafił jednak po tym, kiedy kolejny raz zaatakował rodzinę.
- On ma dwie twarze. Z jednej strony to dobry, do rany przyłóż chłopak. Drugą twarz pokazywał podczas ataków choroby – opowiada Elżbieta Warzecha, siostra zamordowanego.
Kilkanaście dni temu 27-latek uciekł z oddziału zamkniętego szpitala psychiatrycznego w Morawicy.
- Dawid już trzykrotnie był w zakładzie psychiatrycznym. W styczniu miałam wrażenie, że jest poprawa. Wyjechał do Niemiec do pracy, po czym wrócił i jakby popadł w depresję – dodaje Warzecha.
Pierwsze kroki po ucieczce Dawid skierował w stronę swojego domu.
- Tego dnia byłam  przez cały dzień w pracy. Nie miałam ze sobą telefonu, więc nie wiedziałam, że on uciekł ze szpitala. Gdybym wiedziała, zrobiłabym wszystko żeby tata po pracy nie wracał do domu – wspomina pani Klaudia, córka zamordowanego.
Dawid K. miał uwięzić swoją babcię, grożąc jej nożem. Kobiecie udało się oswobodzić i uciec. W tym czasie do domu wrócił 51-letni ojciec Dawida K. Doszło do awantury, podczas której syn miał zadać mu kilka ciosów nożem. Następnie, prawdopodobnie wciągnął zakrwawionego ojca do samochodu i odjechał.
- Ludziom się wydaje, że zwykły człowiek się oddalił ze szpitala, ale to nie był zwykły człowiek. To recydywista, który się leczył psychiatrycznie i był niebezpieczny – mówi siostra podejrzanego.
Ojciec
Po ucieczce, szpital powiadomił policję, która rozpoczęła poszukiwania. Patrol policji przyjechał do domu rodzinnego Dawida. Po rozmowie z babcią, policjanci odjechali.
- Przedmiotem śledztwa jest ustalenie, w którym momencie doszło do zbrodni. Ta sprawa jest bardzo obszerna i wielowątkowa. Nie mogę dziś zapewnić, że wszelkie procedury były zachowane – komentuje Kamil Tokarski z Komendy Wojewódzkiej Policji w Kielcach.
Dawid K. prawdopodobnie przyznał się do zabójstwa ojca tuż po zatrzymaniu, do którego doszło po dwóch dniach poszukiwań. Mężczyzna miał zadać ojcu mu kilkanaście ciosów nożem, a jego ciało ukryć w przydrożnym zagajniku i podpalić je benzyną.
Ojciec Dawida miał 51 lat. Pracował w elektrowni. Był rozwiedziony. Mieszkał razem z Dawidem i teściową. Syn często awanturował się z ojcem. O agresywnym zachowaniu chłopaka wiedziała cała rodzina.
- Ojciec był u mnie w Warszawie tydzień temu. Nie wiedziałam, że widzę go po raz ostatni. Tata to był wspaniały człowiek, wszyscy to wiedzieli. Był za dobry dla Dawida, cały czas wierzył, że da się jeszcze z nim coś zrobić – mówi córka zabitego i dodaje: Tata bywał u niego w szpitalu, ale go do niego nie dopuszczali, więc rozmawiał tylko z lekarzami. Mówił, że Dawid nie nadaje się do wyjścia, nie nadaje się do ludzi, że jest agresywny.
Plan zbrodni
Według rodziny Dawid zaplanował zbrodnię w szpitalu psychiatrycznym. Miał stworzyć listę osób, które chce zabić.
- Gdzie byli lekarze, jak on robił te listy? Narysował sobie plan, co zrobi jak wyjdzie, czy ucieknie, zabije mojego tatę, brata, matkę i babcię – wylicza siostra.
Na liście potencjalnych ofiar Dawid K. umieścił całą swoją rodzinę. Kiedy wszystko było gotowe, uciekł.
- Nic nie wiem o takiej liście – ucina krótko Beata Matulińska, dyrektor Świętokrzyskiego Centrum Psychiatrii w Morawicy.
Dawid K. w szpitalu ćwiczył walkę wręcz. Filmy z ćwiczeń wrzucał do internetu. Mimo, że działo się to na oddziale zamkniętym, nikt z personelu nie reagował. Dawid mógł też wychodzić na spacery. Uciekł w czasie jednego z nich.
- Był to pacjent pod nadzorem fachowych pracowników. Nie sądzę, że gdyby mieli jakąś wiedzę, że on może stwarzać zagrożenie, to pozwoliliby mu wyjść na spacer. On był tu długo, chodził na spacery. Wszystkie procedury zostały zachowane. Stało się, jak się stało. Zarówno ja, jak i cały personel nad tym ubolewamy – dodaje Matulińska.UWAGA! PO UWADZE

POMOCY. „WSTYD MI, JAKO MĘŻCZYŹNIE, PŁAKAĆ NA STAROŚĆ”

Krystyna Wojcieska ma 87 lat. Choć sama jest schorowana, codziennie opiekuje się blisko 100-letnią siostrą i szwagrem.
- Wstaję o godz. 4:45. Gotuję, jem śniadanie. Jedzenie pakuje w gazety, żeby nie ostygło. I wtedy do nich jadę. Mam autobus o 6.40. Jestem u nich o 7:10 – mówi Wojcieska.
Siostra pani Krystyny ma poważne problemy z pamięcią.
­- Robi różne straszne rzeczy. Zapala gaz, albo odkręca wodę i idzie spać. Ale szwagrowi, choć jest starszy, głowa jeszcze pracuje.
Pan Edward codziennie wyczekuje na przyjazd pani Krystyny.
- Jak ona nie przychodzi to się denerwuje. Któregoś razu przewróciłem się, upadłem, doczołgałem się do fotela w kuchni i tam wstałem. Drugi raz upadłem na podłogę, na wznak w kuchni. Tak jest często – przyznaje Edward Rzepecki.
Zdarza się, że pani Krystyna przyjeżdża w środku nocy.
- Wtedy biorę taryfę i jadę. Czasami nie chce mi się wstać, też mnie coś boli, nieraz usiądę i się popłaczę. Nie mam pojęcia, co to będzie. Szkoda mi siostry, ale wiadomo, to jest rodzina – mówi Wojcieska.
Opinia lekarska
Pani Krystynie w opiece nad siostrą i szwagrem pomaga syn, który raz w tygodniu przyjeżdża z Olsztyna, by zrobić zakupy i załatwić sprawy urzędowe. Ponieważ stan zdrowia małżeństwa, jak i pani Krystyny pogarszał się – ponad rok temu pan Ryszard poprosił Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej o umieszczenie staruszków w domu pomocy społecznej.
- Poszedłem do opiekunki środowiskowej. Ta pojawiła się u państwa Rzepeckich, przeprowadziła wywiad środowiskowy, wypełniliśmy dokumenty. Złożyłem je w MOPS-ie i czekaliśmy. Do tych dokumentów dołączona miała być opinia lekarza rodzinnego. Myślałem, że tę opinię załatwi MOPS. Czekałem trzy miesiące. W końcu sam poszedłem do lekarza rodzinnego po opinię.
- Lekarz rodzinny napisał, że oni nie mogą być sami. Napisał, że są niepełnosprawni i muszą być w domu opieki, żeby mieć opiekę przez całą dobę – mówi pani Krystyna.
- Zaniosłem opinię bezpośrednio do opiekunki środowiskowej. Ona mnie obfukała, zapytała, jakim prawem przynoszę jej opinię. Że to nie należy do nas. Odpowiedziałem jej, że pół roku czekałem i nie zrobiono nic – mówi Ryszard Wojcieski.
Zamiast skierowania do DPS-u MOPS zaproponował schorowanym małżonkom opiekunkę, która miała się nimi zajmować przez dwie godziny dziennie. Jednak państwo Rzepeccy nie zaakceptowali obcej osoby w swoim domu. Rodzina nadal starała się o całodobową opiekę, tym bardziej, że zalecił ją także lekarz rodzinny państwa Rzepeckich.
Decyzja odmowna
Po kilku miesiącach oczekiwania w końcu zapadła decyzja: MOPS odmówił staruszkom skierowania do DPS-u. Uznał, że małżonkom wystarczy opieka domowa, a ponadto 96-letnia pani Halina może liczyć na wsparcie starszego o dwa lata męża. Według MOPS-u pozostanie we własnym mieszkaniu przyniesie małżonkom więcej korzyści niż pobyt w domu pomocy społecznej. Da im dłuższą aktywność, niezależność, lepsze samopoczucie i zdrowie.
- Uzasadnienie mnie nie przekonuje. Ono idzie w kierunku, czy ta osoba spełniła warunki ustawowe. Są to osoby starsze i chore, pierwsza część warunków została spełniona. Druga, którą powinien zbadać ośrodek, to możliwość zabezpieczenia tych osób w środowisku naturalnym. I tu, jeśli ktoś potrzebuje pomocy całodobowej, a proponuje mu się godzinę, czy dwie godziny opiekunki do osoby, która ma prawie 100 lat, to jest niewystarczające, żeby zabezpieczyć jej potrzeby. Decyzja była wydawana ponad sześć miesięcy, w przypadku osób w tym wieku, to bardzo długo. Czas może mieć duże znaczenie dla ich życia i zdrowia – mówi Paweł Maczyński, przewodniczący Federacji Związkowej Pracowników Socjalnych i Pomocy Społecznej.
Zdruzgotany taką decyzją jest pan Edward.
- Nie tylko bym chciał [trafić do DPS-u – red.], ale ja muszę. Musze koniecznie znaleźć jakieś lokum. Błagam pana – wszystko róbcie, aby nas wzięli z domu. Wstyd mi, jako mężczyźnie, płakać na starość. Jak człowiek jest bez wyjścia, to, co mam robić. Targnąć się na życie? Ja już nie mogę wytrzymać.
Reporter Uwagi! próbował porozmawiać o sytuacji państwa Rzepeckich z dyrektor MOPS-u.
- Jestem zajęta. Wykonuje swoje codzienne obowiązki. Bardzo proszę o pytania na piśmie i na piśmie dostaniecie odpowiedź – oświadczyła Stefania Michalik-Rosa z Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej w Bartoszycach.
Pracę MOPS-u nadzoruje burmistrz Bartoszyc. On także znana sytuację państwa Rzepeckich. Kilka tygodni temu deklarował nawet pomoc dla małżeństwa, ale do dziś nie wiadomo, na czym miałaby ona polegać. Nie zastaliśmy go w urzędzie, dlatego spotkał się z nami zastępca burmistrza.
- Uczynię wszystko, żeby tym ludziom pomóc – deklaruje Krzysztof Hećman, wiceburmistrz Bartoszyc.