2015/12/30

Jarosław Kaczyński – Człowiek Roku „Gazety Polskiej” za rok 2015

Dodano: 30.12.2015 [07:31]
Jarosław Kaczyński – Człowiek Roku „Gazety Polskiej” za rok 2015 - niezalezna.pl
foto: Tomasz Adamowicz/Gazeta Polska
Jarek na podwórku był generałem. Sąsiadka przyszła do mnie z pretensją: „Pani syn mówi, że jest generałem”, na co ja: „Mój syn ma osiem lat, nie mogę za niego odpowiadać. Jeśli tak mówi, to widocznie jest”.

Te słowa śp. Jadwigi Kaczyńskiej doskonale oddają charakter Jarosława, starszego z braci bliźniaków. Generał, strateg, dla przeciwników politycznych intrygant i makiawelista. Żaden polski polityk po 1989 r. nie budził tylu emocji co Jarosław Kaczyński. Nie bez powodu. Żaden inny polityk nie osiągnął bowiem tak wiele, będąc jednocześnie poddawanym permanentnemu atakowi ze wszystkich stron. Wielokrotnie wieszczono mu klęskę, a on z każdej porażki wychodził jeszcze mocniejszy. Tymczasem ci, którzy przewidywali jego upadek, dziś sami błąkają się albo na manowcach polityki, albo odeszli wprost na śmietnik historii.

Rok 2015 przyniósł podwójne zwycięstwo Prawa i Sprawiedliwości. Najpierw wybory prezydenckie wygrał Andrzej Duda, później, w październiku, parlamentarny bój wygrała drużyna prowadzona przez Prezesa – Jarosława Kaczyńskiego. I choć formalnie nie sprawuje on żadnej funkcji, wszyscy, nawet jego najzagorzalsi wrogowie, są zgodni – gdyby nie Kaczyński, PiS nie byłby w stanie wrócić do władzy.

„Gazeta Polska”, która nie ukrywa swojej sympatii do szeroko pojętego „obozu niepodległościowego”, nie miała więc problemów z wyborem „Człowieka Roku 2015”. Nie może być dla naszych czytelników zaskoczeniem, że już po raz drugi (pierwszy w 2004 r.) „Człowiekiem Roku Gazety Polskiej” zostaje właśnie Jarosław Kaczyński.

Życiorys prezesa PiS jest powszechnie znany. Warto jednak spojrzeć na te wyimki z jego biografii, które w sposób szczególny uprawniają go do tytułu, jaki właśnie mu przyznajemy. Jak się okazuje, nawet jego najwięksi adwersarze, jeśli nie są akurat przepytywani przez „media głównego nurtu”, mówią o prezesie PiS z uznaniem.

Zawsze na linii frontu

Kaczyński brał udział w większości przełomów politycznych (jeśli nie we wszystkich), które przypadły na kres jego aktywności obywatelskiej. Tak było w 1968 r., kiedy wraz z bratem brał udział w protestach i strajkach studenckich. Już wtedy, jak wspominał po latach, „miał przeświadczenie, że powinna powstać opozycja, bo Polska jest już w Rosji”. Podobnie było z Komitetem Obrony Robotników. I choć historiografia PRL i III RP z tamtym okresem uporczywie wiąże jedynie Adama Michnika i Jacka Kuronia, to dzisiejsi polityczni przyjaciele Kaczyńskiego – Antoni Macierewicz i Piotr Naimski – nadawali pęd ówczesnym wydarzeniom. Z dwóch braci to Jarosław pierwszy „poszedł w konspirę”:  – W mieszkaniu rodziców na Żoliborzu zacząłem czegoś szukać, wszedłem na szafę i zobaczyłem jakieś opozycyjne papiery i pieniądze. Brat nie miał wyjścia i o wszystkim mi powiedział. Tak zaczęło się moje zaangażowanie w politykę – wspominał po latach Lech Kaczyński. Z kolei Jarosław w 2010 r. mówił:
 
– Chcę państwa zapewnić, że byłem 30 lat temu człowiekiem Solidarności, nawet należałem do tych, którzy ją tworzyli. Pozostałem nim po dziś dzień i pozostanę, tak jak mój świętej pamięci brat.

W drodze do Radomia i wolności

Dzisiejszy prezes Prawa i Sprawiedliwości w 1976 r. jeździł do Ursusa i Radomia na procesy robotników represjonowanych za protesty. Włączył się tym samym w działalność Biura Interwencji KOR, który założył jego wieloletni przyjaciel Antoni Macierewicz. Już wtedy był zatrzymywany przez SB i inwigilowany. Podobnie było też później. 

Śp. Zbigniew Romaszewski opowiadał, jak 11 listopada 1978 r., podczas nielegalnych wówczas uroczystości Święta Niepodległości,„próbując zgubić idących za nim tajniaków na placu Zamkowym w Warszawie, przekazał torbę z 10 tys. ulotek Jarosławowi Kaczyńskiemu. Kiedy po kwadransie spotkali się ponownie, tym razem w kościele św. Marcina, Romaszewski odebrał pustą torbę i usłyszał: »a nie jestem Jarek, tylko Leszek«”.

Jedną z często podnoszonych kwestii (także w knajackich i wulgarnych słowach) jest fakt nieinternowania Jarosława Kaczyńskiego po 13 grudnia 1981 r. Wrogowie polityczni zarzucają mu tym samym jego „nieważność” dla organów bezpieczeństwa. Tymczasem już 13 grudnia dotarł on do protestujących w Hucie Warszawa. Po kilku dniach stanu wojennego został zatrzymany. Zwolniony, już w wolnej Polsce, musiał borykać się z oszczerstwami dotyczącymi podpisania rzekomej „lojalki”. I choć ostatecznie w 1998 r. Sąd Rejonowy dla Warszawy-Mokotowa stwierdził, że informacje te są nieprawdziwe i zostały opublikowane w celu poniżenia Jarosława Kaczyńskiego w opinii publicznej i narażenia go na utratę zaufania wyborców, a „Kaczyński zdecydowanie odmówił podjęcia współpracy z SB, oświadczając, że wybrałby raczej samobójstwo jako alternatywę, odmówił też podpisania deklaracji lojalności, uważając, że jest ona bezprawna” – sprawa ciągnęła się dość długo.

W obradach Okrągłego Stołu Jarosław Kaczyński uczestniczył w pracach zespołu ds. reform politycznych oraz podzespołu ds. reformy prawa i sądów. O tym, jak naprawdę podchodził do „dziejowej transformacji”, niech świadczą jednak słowa... Jacka Kuronia: „W trakcie naszych obrad Jarek co dzień wygłaszał referat, w którym zakładał, że wszyscy jesteśmy manipulowani przez stronę rządową i dość zgrabnie przedstawiał wydarzenia jako wynik świadomej gry komunistów. Warto było tego słuchać, ale wierzyć nie warto”. I nie uwierzyli. A może nie chcieli wierzyć lub wierzyli, a i tak robili swoje. 

Polska Michnika czy Kaczyńskiego

Tymczasem Jarosław w wyborach 4 czerwca 1989 r. został wybrany na senatora z Elbląga. Działał przy Lechu Wałęsie, którego de facto prowadził aż na urząd prezydenta. Z tamtego czasu zapamiętać należy debatę telewizyjną, w której późniejszy premier starł się z Adamem Michnikiem, stronnikiem Tadeusza Mazowieckiego i redaktorem naczelnym „Gazety Wyborczej”. Michnik został, mówiąc językiem dzisiejszej młodzieży, „zaorany”. Tamta debata była pierwszym starciem osobowości, które przez długie dekady miały mieć formalny i nieformalny wpływ na Polskę: „Już w początkach niepodległości wiedziałem, że jest w Polsce dwóch ludzi w wybitnym stopniu posiadających szczególną polityczną cnotę, virtu, czyli według Machiavellego odwagę, dzielność i umiejętność wykorzystywania dla ambitnych celów politycznych Fortuny, nieuniknionej zmienności losu. Byli to Adam Michnik i Jarosław Kaczyński” – powiedział po latach, uznawany przez jakiś czas za „trzeciego bliźniaka”, Ludwik Dorn. Nie pomylił się. Do dziś wizje Polski Michnika i Kaczyńskiego polaryzują polską scenę polityczną, lecz także społeczeństwo.

Równocześnie z zaangażowaniem w kampanię Wałęsy Kaczyński zakładał Porozumienie Centrum. Już wtedy zapewne wiedział, że zaplecze polityczne nie jest szczytem jego możliwości. Gdy wprowadził do pałacu prezydenckiego Lecha Wałęsę, został szefem jego kancelarii. Z bliska obserwował wolty głowy państwa, jak wtedy, gdy podczas moskiewskiego puczu Janajewa w 1991 r. Wałęsa chciał radzić się Wojciecha Jaruzelskiego i dzwonić do sowieckiego generała. Skonfliktowany z Mieczysławem Wachowskim, Jarosław Kaczyński odszedł z kancelarii. Zbliżał się rok 1992.

Imperium kontratakuje po raz pierwszy
 

„Panie Marszałku! Wysoka Izbo! Dzisiejsza debata nie jest debatą nad takim czy innym rządem, nie jest debatą zwykłą – w demokracji rządy zmieniają się niekiedy często – jest to debata mimo tych ograniczeń, mimo tych 5 minut, o Polsce. (...) Żadne normalne państwo nie może tolerować w swoich władzach, w swoim parlamencie, w swoich strukturach ludzi, którzy byli agentami w istocie obcych służb specjalnych. I żadne tłumaczenia, żadne frazesy o interesie państwa, które tutaj padały, tego faktu nie uchylą”.

Te słowa Jarosława Kaczyńskiego zostały wypowiedziane z mównicy sejmowej w nocy z 4 na 5 czerwca 1992 r. Nie trzeba naszym czytelnikom przypominać tej daty. Noc teczek – odpowiedź „układu” na uchwałę wzywającą sejm do ujawnienia nazwisk tajnych współpracowników Służby Bezpieczeństwa. Pierwsza próba lustracji i dekomunizacji. I pierwsza odpowiedź raczkującej III RP, która nie chciała rozprawić się ze swoim grzechem założycielskim. Rząd Jana Olszewskiego, działający przez pół roku w arcytrudnych warunkach, przy chybotliwej koalicji, przeszedł do historii. Ostatnim akordem był tzw. marsz na Belweder, który współorganizował w styczniu 1993 r., domagając się ustąpienia Lecha Wałęsy i dekomunizacji. Na kolejną szansę sanacji III RP środowisko Kaczyńskich musiało długo czekać.

Nim to się jednak stało, tajne służby nie zapomniały o „zbrodniach rządu PC”. W marcu 1993 r. Jarosław Kaczyński podał do informacji treść instrukcji 0015 UOP z 26 października 1992 r. Była w niej mowa o prowadzeniu działań agenturalnych wobec opozycyjnych partii politycznych. Treść jest porażająca. Tajne służby pod kierownictwem byłego oficera SB, płk. Jana Lesiaka, prowadziły „dezintegrację” przeciwników Wałęsy. Liderzy prawicy byli oszukiwani, prowadzono wobec nich gry operacyjne, narażając ich życie i zdrowie. Tak „układ” walczył ze swoimi nowymi politycznymi wrogami.

Długi marsz Prezesa

Przez kolejne lata Kaczyński wycofywał się z działalności publicznej. Nieudana próba powrotu do sejmu sprawiła, że przyszły premier znalazł się chwilowo na marginesie życia publicznego. Zwrot nastąpił w 1997 r. za sprawą Akcji Wyborczej Solidarność, gdy kandydując z jej listy, został posłem Sejmu III Kadencji. W okręgu warszawskim dostał najwięcej głosów.

Był posłem niezależnym. W 2000 r. jego brat Lech został ministrem sprawiedliwości. Jarosław poszedł za ciosem. Założyli Prawo i Sprawiedliwość. Rok później wprowadzili je do sejmu z niezłym jak na debiut wynikiem – 9,5 proc. Gdy w 2003 r. Lech objął fotel prezydenta Warszawy, Jarosław został „prezesem”. Prezesem Prawa i Sprawiedliwości.

Gnicie państwa za czasów rządów SLD, afera Rywina, wreszcie niezadowolenie społeczne spowodowały, że w 2005 r. większość Polaków opowiedziała się za zmianą. Miały jej dokonać Prawo i Sprawiedliwość oraz Platforma Obywatelska. POPiS, w którym miliony pokładały nadzieję, nie doszło jednak do skutku. Ambicjonalne pretensje Donalda Tuska, który przegrał z Lechem Kaczyńskim wybory prezydenckie, w tym samym czasie zakulisowe naciski i brak politycznej woli – wszystko to wepchnęło PiS w ramiona Andrzeja Leppera i Romana Giertycha. Małżeństwo z przymusu – koalicja PiS–Samoobrona–LPR, w której jedynie politykom tej pierwszej partii zależało na wspomnianej „sanacji”. Po nieudanym eksperymencie z Kazimierzem Marcinkiewiczem, Jarosław Kaczyński został premierem. Powstało Centralne Biuro Antykorupcyjne, zlikwidowane zostały Wojskowe Służby Informacyjne. „Układ” był w odwrocie. Jednak przy opozycji totalnej, jaką stało się PO i SLD, przy dywersji „koalicjantów”, medialnym jazgocie i naciskach ze wschodu i zachodu wszystko nie mogło się udać. W obliczu niemożności sprawowania władzy Jarosław Kaczyński podał rząd do dymisji. Był rok 2007. Wbrew czarnej propagandzie czas „IV RP” zapamiętany został przez wielu Polaków jako czas prosperity gospodarczej, okres wzmożonej aktywności Polski na arenie międzynarodowej, wreszcie czas przywracania wartości w debacie publicznej.

Imperium kontratakuje po raz drugi

Kolejne lata rządów Platformy Obywatelskiej to tragiczny okres dla środowiska prawicy. Pozostawała bez wpływu na los kraju, z prezydentem, który poddawany ciągłym atakom stał się de facto jedynym bezpiecznikiem przed wszechwładzą medialno-politycznego środowiska liberałów. I choć rozpędzona gospodarka przeszła przez światowy kryzys suchą stopą, podziały w społeczeństwie dawały się coraz bardziej we znaki.

Gdy w kwietniu 2010 r. doszło do katastrofy smoleńskiej, śmierć zebrała okrutne żniwo w postaci czołowych polityków prawicy, z parą prezydencką na czele. Heroiczna decyzja Jarosława Kaczyńskiego o kandydowaniu w przedterminowych wyborach prezydenckich wydawała się ze wszech miar zasadna. Niestety. Pomimo zebrania przez komitet poparcia aż 1,7 mln podpisów, ostatecznie szala o 6 proc. przechyliła się na korzyść marszałka sejmu Bronisława Komorowskiego. Platforma wzięła wszystko. „Zwyciężyć i spocząć na laurach – to klęska. Być zwyciężonym i nie ulec – to zwycięstwo” – mówi Kaczyński podczas wieczoru wyborczego, cytując marszałka Józefa Piłsudskiego.

Rok później Kaczyński został pokonany po raz kolejny. Wybory parlamentarne w 2011 r. przedłużyły rządy koalicji PO–PSL. Polską prawicę ogarnął marazm. Co rusz słyszyszało się o potrzebie wymiany lidera, a co odważniejsi politycy sami zgłaszali do tego akces, powoływali efemeryczne ugrupowania. Kaczyński trwał jednak, nieustannie odwołując się do wartości i programu politycznego, który przez lata kształtował jego i środowisko prawej strony. Upominając się o pamięć i prawdę dotyczącą katastrofy smoleńskiej, ściągnął na siebie rechot i gromy tych, którzy w tym czasie „rzygają Smoleńskiem”, ewentualnie „nie robią polityki, bo budują stadiony”.

W międzyczasie umarła Jadwiga Kaczyńska, ostatnia z najbliższych. „Dla mojego śp. Brata Lecha i dla mnie Najwspanialsza, Najukochańsza, Najlepsza i Niezastąpiona Mama, najlepszy nauczyciel, najlepszy przyjaciel i niezachwiane wsparcie. Pozostała po Niej niemożliwa do wypełnienia pustka” – napisał w nekrologu zamieszczonym w „Gazecie Polskiej Codziennie”.

„Układ”, raz po raz wylewając na niego wiadra pomyj i obelg, powoli spisywał go na straty i oddychał z ulgą. Przedwcześnie.

Przebudzenie Mocy

Powtórnie wybrana ekipa rządząca ulegała bowiem wielu grzechom. Pojawiały się afery, w tym najpoważniejsza – afera taśmowa. Przeczuwający najpewniej schyłek, premier Donald Tusk zrejterował do Brukseli, oddając stery nieporadnej, lecz lojalnej Ewie Kopacz. Takiej okazji Kaczyński przepuścić nie mógł. Wyczuwając społeczne nastroje, PiS wysunął jako kandydata na prezydenta Andrzeja Dudę. Młody i energiczny prawnik miał być alternatywą dla „strażnika żyrandola”, jak o Bronisławie Komorowskim mówiło się w całej Polsce. – Jeśli Duda nie wygra, PiS nie wygra wyborów parlamentarnych – grzmieli co bardziej lękliwi. Wygrał. Dalszą historię już znamy.

Dziś, podczas trzeciego (po 1992 i 2005 r.) podejścia Jarosława Kaczyńskiego do próby „sanacji” (zbudowania IV RP, naprawy Rzeczypospolitej), prezes PiS jest na pewno świadom tego, co musi zrobić, by jego plan wreszcie się powiódł. Jest w nieporównanie lepszej sytuacji niż w poprzednich latach. Rząd PiS pod przewodnictwem Beaty Szydło ma stabilną większość, w Pałacu Prezydenckim na dobre zadomowił się Andrzej Duda. Kaczyński może wreszcie robić to, do czego szykował się od czasów podwórka: być generałem. Cóż, wszak sam o sobie powiedział:
 
„Chciałem rządzić już, gdy miałem 12 lat. Premierem zamierzałem zostać, mając lat 34, a skończyć rząd, mając lat 91. To byłby rok 2040. To jeszcze strasznie dużo czasu”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz