Niepewność i kolejne zmiany w edukacji sprawiają, że na nowy rok szkolny nauczyciele nie czekają z radością.
"Zagrożeń ze zwolnieniami nauczycieli absolutnie nie ma. Zwolnienia będą spowodowane wyłącznie niżem demograficznym". To nie powtórka z kabaret absurdu, a słowa minister edukacji narodowej Anny Zalewskiej z ostatniej konferencji prasowej. Choć szefowa resortu próbuje zaklinać rzeczywistość, dla części nauczycieli jest jasne: idą chude lata. W nadchodzącym roku czekają ich niepewność, kolejna zmiana sposobu nauczania i obawa o dalsze zatrudnienie. Na rzeczywistość nie pomoże ani długi list szefowej resortu, ani jej zapewnienia, że "rozpoczynamy spokojny rok szkolny". Gołym okiem widać, że zbiera się na burzę.
Mniej dzieci, mniej pracy
Jako pierwsi silniejszy wiatr we włosach poczuli nauczyciele zatrudnieni w szkole podstawowej. Jeszcze w ubiegłym roku podstawówki pękały w szwach od dzieci – rekordowe szkoły miały klasy pierwsze numerowane aż do „R” i naukę na 2–3 zmiany. To efekt poprzedniej reformy edukacji wprowadzanej z oporami przez lata przez rządPO. Ponieważ ustawa nakazywała dzieciom urodzonym w 2009 r. stawić się 1 września z teczką, do szkoły poszło 1,5 rocznika uczniów – pół rocznika siedmiolatków (których koledzy trafili do szkoły jako sześciolatki już rok wcześniej) oraz cały maluchów.
Po wakacjach 2016 do pierwszej klasy miały już iść wszystkie sześciolatki, czyli dzieci urodzone w 2010 r. MEN jednak tuż po wyborach odwołał tę decyzję. Pozwolił rodzicom wybierać, czy maluch ma zostać w przedszkolu, czy iść do szkoły. Na pierwszą opcję zdecydowali się rodzice 82 proc. dzieci. Biorąc pod uwagę, że – poza nielicznymi sześciolatkami – kandydatami na pierwszaków zostało tylko 92 tys. siedmiolatków, których rodzice odroczyli w czasie gdy do szkoły szedł tłum, dla wychowawców po prostu nie będzie klas. W województwie dolnośląskim otwiera się trzy razy mniej oddziałów niż ostatnio. W Lesznie – dwa razy mniej. W Krakowie – ok. 200 mniej.
Mniejszy rocznik to dramat zwłaszcza w kontekście tego, że jeszcze przed chwilą szkoły szykowano na trend zupełnie odwrotny. W szkołach podstawowych przybywało 10 tys. etatów rocznie. Rada minister dla tych, którzy będą musieli odejść? Poszukać pracy w przedszkolu. To tam trafiły przecież sześciolatki.
Może jest to proste, kiedy patrzy się na skalę kraju. Gorzej w pojedynczych miastach. W dodatku z najnowszych danych GUS wynika, że w przedszkolach ok. 6,5 tys. nauczycieli to osoby zatrudnione w niepełnym wymiarze godzin. Dyrektorzy placówek chętniej więc dopełnią im pracę do pełnych etatów, niż zatrudnią nowych pedagogów. Nauczycieli nie uratują nawet wracające do szkół zerówki. W Lublinie powstanie ich 17, za to zniknie ok. 115 klas pierwszych. ZNP liczy, że bez pracy zostanie 8 tys. nauczycieli wczesnoszkolnych.
Z tych, którzy w pracy zostaną, część będzie musiała szukać zupełnie nowych metod pracy. Jak pisaliśmy w DGP, to nie koniec – okazuje się, że niektóre samorządy klasy i etaty co prawda przyszykowały, ale dla trójki dzieci. Tak będzie np. w Głubczycach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz