Platforma Obywatelska i środowiska z nią sympatyzujące próbują rozgrywać Andrzeja Dudę tak jak niegdyś Lecha Kaczyńskiego - brutalnie i bez oglądania się na interes państwa - czytamy w tygodniku "Do Rzeczy".
Jesienią ubiegłego roku, po tym, jak premierem została Ewa Kopacz, prezydent Bronisław Komorowski apelował o sto dni spokoju dla nowego rządu. Tłumaczył, że to kwestia dobrego obyczaju. W odniesieniu do nowego prezydenta nikt o dobrych obyczajach nie pamięta. Biorąc pod uwagę to, że nie minął nawet miesiąc od jego zaprzysiężenia, skala ataków może zaskakiwać. Zwłaszcza że w większości przypadków oparta jest na wątpliwych przesłankach.
Wiarygodność Lisa
Tak było na przykład z głośnym tekstem „Newsweeka” o „niewygodnych fakturach Dudy”, który gazeta opublikowała 24 sierpnia. Tygodnik zarzucał prezydentowi, że na koszt podatnika podróżuje w prywatnych sprawach do Poznania i sześć razy spał w tamtejszych
hotelach na koszt Kancelarii Sejmu. Chociaż pismo nie przedstawiło twardych dowodów, wybierając bezpieczną formułę: „My tylko pytamy”, materiał trafił na okładkę, dając amunicję politykom Platformy. Na Dudę posypały się gromy. – W dobrej demokracji nie ma miejsca dla nietykalnych – grzmiała posłanka Joanna Mucha, apelując, by sprawą zajęła się prokuratura (tak też się zresztą stało). Tyle że Platforma oberwała rykoszetem. Jednocześnie bowiem prokuratura zaczęła badać częste przeloty Ewy Kopacz do Gdańska, gdzie mieszka jej córka, o czym swego czasu pisał portal Niezalezna.pl. W
samej publikacji „Newsweeka” internauci wyłapali wiele nieścisłości. Wskazali, że daty noclegów nie zgadzają się z datami wykładów. Zastanawiali się, dlaczego poseł Duda latał do Poznania i tam nocował, podczas gdy uczelnia, na której wykładał, znajduje się w Nowym Tomyślu (oddalonym o przeszło 60 km od Poznania). Pytali także, dlaczego na koszt Sejmu Andrzej Duda nocował tylko sześć razy, a nie regularnie, gdy jeździł wykładać.
Tych pytań „Newsweek” sobie nie zadał, postawił za to inne. „Czy
Andrzej Dudawyłudzał publiczne pieniądze?”, „Czy prezydent RP jest człowiekiem uczciwym?” – pytał Tomasz Lis, redaktor naczelny pisma. Ten sam, który w trakcie kampanii prezydenckiej niezbyt elegancko atakował Dudę, wytykając żydowskie pochodzenie jego teściowi, a sam redaktor naczelny pisma cytował w telewizji kompromitujące wpisy z serwisu społecznościowego, przypisując je córce Dudy. Okazało się, że nie pochodziły one z konta Kingi Dudy. Te wpadki podważają wiarygodność rewelacji „Newsweeka”, zwłaszcza że Lis nie kryje swoich negatywnych uczuć wobec PiS i polityków tej partii, o czym wie każdy, kto w piątkowe poranki słucha Radia TOK FM.
W przypadku doniesień „Newsweeka” ogromny błąd popełniło otoczenie prezydenta. Musiało wiedzieć o przygotowywanej publikacji, mimo to nie miało żadnej gotowej odpowiedzi. Po całym dniu, kiedy tematem żyły wszystkie media, Kancelaria Prezydenta wydała lakoniczny komunikat, który dementował doniesienia „Newsweeka”, ale niczego nie wyjaśniał. Ostatecznie do sprawy odniósł się sam prezydent, ale zrobił to dopiero w środę wieczorem w wywiadzie dla TVP. – To potwarz i kolejne oszustwo. W Poznaniu nigdy żadnych zajęć ze studentami nie prowadziłem. Kiedy byłem w Poznaniu, realizowałem tam moje zadania poselskie – mówił, dodając, że artykuł „Newsweeka” traktuje jako element trwającej kampanii wyborczej.
Sprawdzony manewr
To zapewne nie koniec, bo Lis odgraża się, że będzie kontynuował temat. W nakręcaniu tego typu spraw ma już zresztą wprawę. To on w 2006 r. uczynił bezdomnego Huberta H. bohaterem narodowym i ikoną walki o wolność słowa. Hubert H. podczas awantury z policjantami zwyzywał prezydenta Lecha Kaczyńskiego, za co przez nadgorliwe służby został z urzędu oskarżony o znieważenie głowy państwa (postępowanie ostatecznie umorzono). Chwilę później Tomasz Lis zaprosił go do swojego programu w telewizji. Ubrał go w garnitur, zafundował obiad, hotel i skłonił do wyznań przed kamerą, pytając o powody, dla których nie lubi prezydenta. Sprawą Huberta H. przez wiele tygodni żyła cała Polska, oburzali się komentatorzy, odnosili się do niej politycy. Absurdalna historia stała się idealnym dopełnieniem medialnego wizerunku Lecha Kaczyńskiego jako człowieka zakompleksionego, małostkowego i mściwego. Ten sam manewr Lis próbuje zastosować w przypadku Dudy. Może się jednak przeliczyć, bo po pierwsze Duda to polityk zupełnie inny niż
Lech Kaczyński, a po drugie nastroje społeczne w Polsce są dziś bardziej przychylne nowemu prezydentowi niż Lisowi i wspieranej przez niego Platformie. Nie znaczy to jednak, że Lis nie będzie próbował. Zwłaszcza gdy zobaczył, że otoczenie prezydenta nie potrafi się przed jego atakami skutecznie bronić.
Duda i Dubieniecki
- Nie tak to powinno wyglądać – kręci głową jeden z polityków PiS. Tego, że Andrzej Duda będzie na celowniku Platformy i środowisk z nią sympatyzujących podczas kampanii, PiS się spodziewał. – Zamiast gasić pożary, sami je wzniecają – żali się na otoczenie prezydenta nasz rozmówca. – Nie wiedzą, że tu panują zasady takie jak na ringu bokserskim: jeśli cię leją, to trzeba oddać, tymczasem oni nawet nie trzymają gardy, licząc na to, że jeżeli ktoś ich trafi i poleci krew, to z litości odpuści. A jest przeciwnie. PO poczuła, że prezydent nie odpowiada na ciosy, więc zadaje kolejne. To normalne, tylko otoczenie prezydenta nie powinno się dodatkowo na te ciosy wystawiać – dodaje.
Tak było przy okazji kolejnej „afery”, dotyczącej dziennikarskich akredytacji. Jeden z dziennikarzy „Newsweeka” ujawnił, że w ramach zemsty za publikację ich redakcja nie dostała akredytacji na wyjazd z prezydentem Dudą do Berlina. Okazało się, że podobnych akredytacji nie dostali także dziennikarze „Gazety Wyborczej” i „Polityki”. „Duda wyznacza nowe standardy. Gorsze” – grzmiał należący do Tomasza Lisa portal Natemat.pl. „Ładne zdjęcia będą, nie będzie pytań” – kpił na Twitterze Paweł Wroński z „Gazety Wyborczej”. Do akcji ochoczo włączyli się politycy Platformy. Kiedy emocje sięgały zenitu, okazało się, że akredytacji nie dostali także prawicowi dziennikarze, między innymi ci z „Gazety Polskiej”. Rzeczniczka prezydenta Katarzyna Adamiak-Sroczyńska tłumaczyła, że kancelaria nie odmówiła nikomu akredytacji, tylko po prostu liczba miejsc w samolocie jest ograniczona. Co prawda „afera” z akredytacjami nie dożyła nawet do końca dnia, ale powinna uzmysłowić pracownikom kancelarii, że nie mogą sobie pozwolić na takie wizerunkowe wpadki.