2017/12/15

Fałszywi przyjaciele.

Nieudany katolicki synod w sprawie rodziny przypomniał, jak bardzo religie szkodzą relacjom międzyludzkim. Te ostatnie i bez nich nie są przecież łatwe.
Nikt tak chętnie nie trąbi o wielkości i chwale życia rodzinnego jak Kościoły i religie. Środowiska racjonalistyczne są w tej dziedzinie znacznie bardziej powściągliwe, jakby zdawały sobie sprawę z tego, że życie w ogóle jest niełatwe, a życie rodzinne w szczególności. Tymczasem religijni aktywiści nie przestają odmieniać przez wszystkie przypadki słowa „prorodzinność”, choć w przypadku niektórych z nich brzmi to wyjątkowo nieszczerze lub śmiesznie. Całe chrześcijaństwo jest tu – dla przykładu – w kłopotliwej sytuacji. Bo wiele wskazuje na to, że obydwaj założyciele tej religii – Jezus z Nazaretu i Paweł z Tarsu – byli ludźmi stanu wolnego, a w ich wypowiedziach nie znajdzie się wielkiego entuzjazmu dla ożenku czy zamążpójścia. Wręcz przeciwnie. W obliczu rzekomego nadejścia Królestwa Bożego obaj traktowali małżeństwo raczej jak balast i zawracanie głowy. Wykucie z tej niemal jawnej niechęci chrześcijańskiej „prorodzinności” można uznać za efekt niezwykłego teologicznego kunsztu w „odwracaniu kota ogonem”. Zwłaszcza w przypadku katolicyzmu, który jest przecież pełen zachwytów dla celibatu i dziewictwa.
Każdy, kto próbował zbudować głębszy i trwalszy związek z drugim człowiekiem, wie, że nie jest to prosta sprawa. A w miarę udany związek na długie dziesięciolecia, to raczej rzadkość niż reguła. Owszem, małżeństw długowiecznych w zasadzie nie brakuje, ale czym jest wiele z nich – świadomym przeżywaniem poczucia szczęśliwości czy raczej doświadczaniem kapitulacji lub wręcz desperacji – to zostawiam ocenie Czytelników. Wydawałoby się więc, że w tej sytuacji wszelkiej maści sojusznicy rodziny i trwałych związków są na wagę złota. Problem w tym, że wielu z nich to przyjaciele fałszywi.
Religie – zamiast dawać realne narzędzia do umocnienia rodziny – nasączają umysły iluzjami i złudzeniami, które są częściej kulą u nogi niż siłą uskrzydlającą. Religijnych pułapek jest bez liku. Należy do nich na przykład sugerowanie, że nierozerwalność i wiecznotrwałość związku jest czymś oczywistym, a rozstanie – stanowi zawsze porażkę. To tak jakby na przykład kilkuletniego, udanego, ale zakończonego z jakiegoś ważnego powodu związku nie można traktować jako wartości samej w sobie. Nierealistyczne oczekiwania rodzą zbędne frustracje, nienawiść i dożywotnie pretensje, które zatruwają i tak niełatwe przecież życie. Religie bezlitośnie niszczą rodziny, wkładając na ramiona ludzi ciężary nie do uniesienia. I nie mają sobie przy tym nic do zarzucenia.
Kolejną pobożną kłodą rzucaną pod nogi jest sugerowanie, jakoby rodzice byli jedynymi wzorcami życia rodzinnego dla dzieci. Dlatego dzieciom z rodzin mniej typowych, na przykład z jednym rodzicem, wmawia się, że żyją „w rodzinach poranionych”, że są psychicznie kalekie i niepełnowartościowe, co zatruwa im życie i stygmatyzuje. Prawda jest taka, że do budowania własnych rodzin czerpiemy wzorce z wielu źródeł i związek rodziców nie musi mieć przesądzającego znaczenia. Gdyby tak było, to na przykład geje i lesbijki nie mieliby żadnej szansy na stworzenie udanego związku. Wszak na ogół nie widzieli odpowiednich dla siebie wzorców w rodzinnym domu.
Jestem po lekturze wyjątkowo podłego tekstu na temat rozwodów – „Dzieci rozwodników mają żal” z tygodnika „Niedziela”. Sam oskarżycielski, obrzydliwy tytuł mówi wszystko. To atak na ludzi rozwiedzionych. Czy mądrusie z prasy katolickiej zastanawiały się nad tym, ile dzieci – tych z nerwicami, fobiami i psychicznymi stygmatami dziecka rodziny patologicznej – ma żal do rodziców o coś zupełnie innego? O to, że się nie rozwiedli, albo rozwiedli zbyt późno?
MAREK KRAK (Tekst ukazał się w FiM).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz