"Jeśli ktoś ma gorączkę, trzeba wezwać policję, żeby go zabrała. Wszystko powyżej 37,3 stopnia to gorączka" - mówi PAP kobieta, która sprzedaje warzywa, owoce i kwiaty na osiedlowym targowisku i chwilowo zastępuje pracownika mierzącego temperaturę na bramce."Jak się ma gorączkę, lepiej nie wychodzić z domu, bo nie można będzie wrócić" - radzi. Kobieta nie widziała jeszcze, by kogoś zabrano, ale o procedurach powiedział jej znajomy policjant. Rozmówczyni PAP wspomina też o codziennych kontrolach straży miejskiej na targu i policjantach w cywilu sprawdzających przestrzeganie przepisów przeciwdziałania epidemii.
W Kantonie odnotowano jak dotąd ponad 300 zakażeń koronawirusem i ani jednego zgonu. Ponad 100 pacjentów wyzdrowiało i wyszło już ze szpitali. Pojawiają się jednak obawy, że wirus może się rozprzestrzenić w związku z powrotem do pracy robotników napływowych spoza miasta."Najniebezpieczniejszym miejscem są windy" - ocenia w rozmowie z PAP 30-letni kantończyk. Ludzie boją się dotykać przycisków palcami, używają do tego kluczy i innych przedmiotów. Wielu otwiera drzwi w budynkach przez chusteczki higieniczne.
Miejskie biuro bezpieczeństwa publicznego poinformowało niedawno o zamknięciu jednego z hoteli za to, że nie powiadomił władz o gościach, którzy odmówili pomiaru temperatury. Goście mieli też zaatakować policjantów, gdy ci starali się ich wylegitymować.Od kilku dni w Kantonie obowiązuje również zakaz jedzenia w restauracjach; można jedynie kupować na wynos albo zamawiać przez telefon. By uspokoić klientów, wiele restauracji na paragonach dopisuje temperaturę ciała kucharza, który przygotował posiłek, i kuriera, który go przywiózł.
Z powodu niskich obrotów niektóre lokale zmuszone są do wyprzedawania zapasów. Przy wejściach do restauracji, serwujących zwykle pikantny kociołek, syczuańską zupę czy dania z grilla, teraz stoją skrzynki z rzepą, sałatą i marchwią.Wieczorami przepisy nie są jednak skrupulatnie przestrzegane. "Teraz nikt nie sprawdza, więc można jeść w lokalu" - mówi właściciel i szef kuchni jednej z restauracji. Zaznacza jednak, że wpuszcza tylko stałych klientów, a pozostali muszą zamawiać na wynos.
Weterynarz pracujący w jednej z kantońskich klinik przekazał w mediach społecznościowych ogłoszenie o zaginionym kocie. Dla znalazcy przewidziano nagrodę: 50 profesjonalnych maseczek medycznych. W normalnych okolicznościach ludzie oferują zwykle 500-1000 juanów (250-500 zł). "Teraz nawet ten, kto ma pieniądze, niekoniecznie może kupić maseczki" - zauważa weterynarz.Pod aptekami ustawiają się kolejki osób, które zamówiły maseczki wcześniej i otrzymały wiadomość o nowej dostawie. Stoją w metrowych odstępach, by zmniejszyć ryzyko zarażenia. Jest wśród nich kobieta z workiem foliowym na głowie i dziewczynka w maseczce skleconej z papieru toaletowego.
Na swój przydział pięciu maseczek trzeba nieraz czekać dwa tygodnie. Według komentatorów niedobór byłby mniej dotkliwy, gdyby ludzie nie panikowali i nie gromadzili maseczek na zapas. "Mam jeszcze kilkadziesiąt, ale chcę kupić więcej, bo nie wiadomo, ile to potrwa, a krewni potrzebują" - mówi PAP jedna z oczekujących.
W Walentynki internet obiegły zdjęcia bukietów wykonanych z maseczek ochronnych czy rękawiczek chirurgicznych, które zdaniem części mediów są w tym roku najbardziej upragnionym prezentem. Według portalu ekonomicznego Jingji Wang ceny róż są z kolei trzy razy niższe niż rok temu, ponieważ z powodu ograniczeń wiele par nie mogło się nawet ze sobą spotkać.Tematy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz