Bruksela skarży Polskę za biopaliwa
Bruksela skarży Polskę za biopaliwa Fot. Agnieszka Sadowska / AG
Oto jak wyglądają kulisy brukselskich interesów. Wystarczyło, że tylko jedna firma z Polski weszła na niemiecki rynek z biopaliwami, a już Komisja Europejska wszczęła wielkie postępowanie przeciwko naszemu krajowi.

Afera z biopaliwami tylko pozornie jest niszowa, bo tak naprawdę dotyczy tego, kto może zarabiać na tym, co polscy kierowcy wlewają do bakówswoich samochodów. A wlewają nie tylko czysty olej napędowy i benzynę, lecz także alkohol metylowy wyprodukowany z polskich zbóż (dodatek do benzyny) oraz uwodornione tłuszcze roślinne (czyli np. przetworzony olej rzepakowy).

– Nie spodziewałem się, że unijnych urzędników stać na tak agresywny lobbing wbrew polskim interesom. Niedawno zaczęliśmy sprzedaż biododatków w Niemczech. Widocznie bardzo ukuło to czyjeś ambicje, że polski producent razem z Orlenem wychodzi na Zachód Europy – mówi Grzegorz Ślak prezes firmy Wratislawia Bio. Firma znana jest przede wszytskim z produkcji wódek, ale drugą, bardzo zyskowną gałęzią ich biznesu jest sprzedaż alkoholu etylowego dolewanego do benzyny oraz kwasów tłuszczowych, dodatku do oleju napędowego. To jeden z głównych dostawców takich komponentów do paliw Orlenu. Ten z kolei produkowane w Polsce tańsze biopaliwa sprzedaje we własnej sieci stacji benzynowych w Niemczech. Ich marka Star jest drugim na rynku podmiotem działającym w segmencie ekonomicznym (5,9 proc rynkowych udziałów).

Sprawa dotyczy także firmy Bioagra Oil należącej do polskiego milionera Zbigniewa Komorowskiego. Ta spółka to także z liderów branży biopaliwowej. Handluje nie tylko z Orlenem, ale również eksportuje do Unii Europejskiej. Na rynku są jeszcze rafineria Jedlicze oraz Trzebinia, a poza głównymi graczami liczne regionalne gorzelnie, zakłady tłuszczowe, które żyją z dostarczania surowców do paliwowych biokomponentów. – Mam wrażenie że unijni urzędnicy wytaczają działa największego kalibru, aby powstrzymać działalność raptem kilku firm - komentuje dalej Ślak.

Bo biopaliwa są zbyt polskie
Pod koniec maja tego roku Komisja Europejska skierowała pozew przeciwko Polsce do Trybunału Sprawiedliwości UE. Zarzuca w nim, że system wyboru dostawców dla największych producentów paliw (raptem jest ich dwóch: Orlen i Lotos) zanadto faworyzuje krajowe firmy i pisze tak:
KOMISJA EUROPEJSKA
(…) zastrzeżenie Komisji dotyczy tego, że polskie przepisy traktują preferencyjnie podmioty działające na rynku paliw, które zaopatrują się co najmniej w 70 procentach w biopaliwa – płynne lub gazowe paliwa transportowe produkowane z biomasy – u polskich producentów, oraz w przypadku gdy biopaliwa są produkowane głównie z surowców pochodzących z niektórych krajów. Takie preferencyjne traktowanie stanowi dyskryminację producentów biopaliw i producentów surowców z innych krajów
Żeby dodać wagi oskarżeniom wyciąga też stary i wypróbowany argument ekologów. Że w Polsce sieje się rzepak i inne uprawy pod produkcję biopaliw. Największą zbrodnią jest, gdy rolnik zamieni „bioróżnorodną łąkę” na pole rzepaku z skosi pieniądze za olej, który pójdzie do rafinerii. Tak być nie może, bo uprawy przemysłowe podbijają ceny żywności.

Dlatego w dalszej części pozwu Komisja Europejska poucza nas, że rolnicze kombinacje nie będą się liczyć do realizacji Narodowego Celu Wskaźnikowego narzuconego przez dyrektywę z 2009 roku. „Zawiera wymóg, zgodnie z którym wszystkie państwa członkowskie muszą zapewnić, by do 2020 r. co najmniej 10 proc. całej energii zużywanej w transporcie” (red. – czyli paliwa do TIRów, lokomotyw czy autobusów) pochodziło ze źródeł odnawialnych. W Polsce, całkiem logicznie, wymyśliliśmy, że te 10 procent będą stanowić biokomponenty uzyskane z produkcji roślinnej. Na chłopski rozum, skoro rzepak odrasta co roku, czyli jest odnawialny, nie?

To nie wszystko, aby kierowcom i silnikom ich aut nie stała się krzywda wprowadzono polską normę na dolewkę do oleju napędowego. Nie może być jej więcej niż 7 procent (stosowny komunikat możecie przeczytać na każdej stacji paliw), inaczej dystrybutor paliwowy musi być stosownie oznaczony np ON BIO. I ten przepis także neguje Komisja nalegając, by lać 20 procent i to bez powiadamiania konsumentów - twierdzą branżowi eksperci.

To mamy jeździć na oleju palmowym?
– Jeśli w wyniku narzuconej przez Brukselę polityki biopaliwowej mamy coś dolewać do paliw to niech przynajmniej zarabia na tym polski rolnik i polskie firmy tej branży. Wolę uzależnienie od rodzimego rolnika niż uzależnienie od importu zagranicznych produktów. Przynajmniej wtedy, część obiegu pieniądza realizuje się w Polsce – mówi Adam Stępień z Krajowej Izby Biopaliw. Szacuje, że 80-100 tys. gospodarstw rolnych sieje rzepak lub kukurydzę pod biopaliwa.

Afera wokół polskich biopaliw toczy się od kilku lat. Najpierw jako krnąbrny członek UE byliśmy ostrzegani i upominani, w 2014 roku przesłano rządowi "umotywowane stanowisko". Teraz, gdy wyczerpały się dyplomatyczne środki perswazji, mamy pozew przeciwko Polsce. W razie przegranej grożą nam surowe kary finansowe, choć na tym etapie trudno przewidywać jakie konkretnie.

– Mam nadzieję, że nasz rząd obroni realizowaną w Polsce politykę – mówi dalej Stępień i dodaje, że w działaniach komisji widzi lobbing zgodny z interesami największych producentów dodatków w Europie. Jakiż to kraj czy konkretna firma cierpi z powodu dyskryminacji na polskim rynku?

Eksperci wskazują, że jedną z nich może być fiński koncern Neste, największy europejski producent komponentów do biopaliw. Ma dwie instalacje w Rotterdamie oraz Singapurze. Produkuje dodatki z oleju palmowego, a ten bierze się z nasion i miąższu drzewa olejowca gwinejskiego, przyczyniając się do zniszczeń lasów deszczowych Malezji i Indonezji. Tak się składa, że właśnie rynek paliwowy całkiem sporego kraju UE świetnie pasowałby im do biznesowej układanki. Niestety, dla Finów, jakkolwiek by próbowali upchnąć nam trochę swojego oleju to Orlen i tak co roku ciągle zamawia dodatki w większości u polskich dostawców.

Co dobre, najlepiej wie Bruksela
Unia Europejska nie ma sobie równych pod względem narzucania rozwiązań, które uważa za jedyne akceptowalne i dobre dla obywateli wspólnoty. Tak było w przypadku dyrektywy żarówkowej z 2009 – nakazującej wycofanie ze sprzedaży tradycyjnych żarówek, a zastąpienie ich świetlówkami. W rzekomo proekologicznych działaniach urzędników z Brukseli dopatrywano się lobbingu w imieniu firm Osram czy Philips, które zupełnie przypadkowo akurat przestawiały swój biznes na produkcję energooszczędnych świetlówek.

Dwa lata temu urzędnicy w Brukseli wpadli na pomysł, aby zakazać sprzedaży odkurzaczy o mocy wyższej niż 1600Wat. Hałasują i zużywają za dużo prądu, a prąd to przecież emisja przez elektrownie zabójczego dla ekosystemu planety CO2 . W efekcie producenci AGD stawali na głowie, aby udowodnić, że nowy 800-watowy odkurzacz ssie kurz równie dobrze jak stary Bosch z silnikiem na wypasie. Pod lupą uniokratów znalazły się także toalety i pisuary, dla których opracowano normy zużycia wody – odpowiednio 5 litrów i 1 litr.

Te wszystkie absurdy stały się przyczynkiem do słynnych już tyrad Nigela Farage'a z UK Independence Party, a głoszonych na forum europarlamentu. Nazywał on Unię "gospodarczym więzieniem", z którego dzięki referendum Brytyjczycy właśnie postanowili się wyrwać.