Na początku czerwca 2007 r. do polskiej Prokuratury Krajowej trafiły dane około 30 kont w szwajcarskich bankach (m.in. EFG Bank, Coutts Bank), w których jako właściciele figurowali znani polscy politycy (przede wszystkim z SLD), a także wysocy rangą funkcjonariusze tajnych służb (m.in. były szef Urzędu Ochrony Państwa gen. Gromosław Czempiński). Na kontach zgromadzono równowartość około 200 mln zł – ustaliła „Gazeta Finansowa”.
Konta, których właścicielem miał być Jacek Piechota okazały się rekordowe, były minister gospodarki w rządach Leszka Millera i Marka Belki, w latach 1989-2005, poseł na Sejm. Na dwóch rachunkach zgromadzić miał 11 mln USD (prawie 44 mln zł). – To jakaś kompletna bzdura, bo po pierwsze nie mam żadnych kont szwajcarskich. Po drugie to jest kwota poza moim wyobrażeniem. Prokuratura prowadziła jakieś postępowanie w sprawie kont. Wszystkie wyjaśnienia złożyłem, absolutnie niczego nie miałem – mówi Jacek Piechota. – Pomoce prawne uzyskane ze Szwajcarii stanowią materiał dowodowy w sprawie przeciwko Markowi D. i Piotrowi V., jaka toczy się przed Sądem Okręgowym w Warszawie. Jeżeli chodzi o rachunek bankowy założony na nazwisko Jacka Piechoty, to w tym zakresie prowadzone było śledztwo w Prokuraturze Apelacyjnej w Katowicach o czyn z artykułu 299 §1 i 5 kodeksu karnego (pranie brudnych pieniędzy w grupie przestępczej – red.) i zostało zakończone 31 października 2014 r. umorzeniem, wobec uznania, iż czyn nie zawiera znamion czynu zabronionego. Część materiałów z tego postępowania została wyłączona do odrębnego postępowania, które jest nadal na biegu – informuje Leszek Goławski, rzecznik Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach. Postępowanie to dotyczy prania brudnych pieniędzy. Prokuraturze Apelacyjnej w Katowicach znane jest tylko jedno konto należące do Jacka Piechoty, bądź na niego założone i było na nim 100 tys. USD przelane 27 września 1999 r. – Poprosiliśmy o pomoc skąd te pieniądze wpłynęły, ale Szwajcarzy nam nie odpowiedzieli. Napisali tylko, że był to przelew wewnętrzny i na tym koniec – dodaje Goławski. Zaznacza, że było kilka ponagleń o pomoce prawne. Dopiero 13 kwietnia 2013 r. Szwajcarzy odpowiedzieli, że co do tego nie mają informacji (tylko, że był to przelew wewnętrzny). Pełnomocnikiem do tego rachunku był nieżyjący już ojciec Petera V. Tadeusz Filipczyński.
Nie wiadomo, co prokuratura robi z kontami prominentów przekazanymi do Polski w 2007 r. przez Szwajcarów. Prokuratura Krajowa odsyła w tej sprawie do Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach, ta z kolei do Prokuratury Okręgowej w Warszawie, a ta kolei „nie ustaliła żadnego postępowania” i odsyła do… Prokuratury Krajowej. – Z tego, co wiem to jeszcze były prowadzone w Warszawie sprawy w tym zakresie. To była zbiorcza informacja, która przyszła. Gdzie to zostało jeszcze potem rozesłane to mi jest w tej chwili trudno powiedzieć – mówi prok. Goławski.
Kto i dlaczego schował dokumenty przysłane przez Szwajcarów? – Przez 8 lat rządów koalicji PO-PSL sprawa szwajcarskich kont polityków była systematycznie zamiatana pod dywan – twierdzi jeden z prokuratorów znających sprawę. Jego zdaniem Prokuratura Apelacyjna w Katowicach nie otrzymała danych dotyczących kont zarejestrowanych na Jacka Piechotę, które przysłano do Polski w czerwcu 2007 r.
Z archiwum Piotra V.
Samo posiadanie konta za granicą przestępstwem nie jest (aczkolwiek jeszcze na początku XXI wieku formalnie trzeba było posiadać zgodę Narodowego Banku Polskiego na otwarcie takiego rachunku). Pytanie jednak skąd wielomilionowe kwoty na rachunkach polityków przez dziesiątki lat zarabiających tylko na państwowych posadach. Bankierem naszej klasy politycznej był Peter V. Urodził się w 1954 r. jako Piotr Filipczyński. Jego ojciec Tadeusz był w czasach PRL-u wysokim urzędnikiem Ministerstwa Przemysłu Lekkiego, który przez jakiś czas pracował w biurze RWPG w Pradze. Filipczyński tak naprawdę żył w luksusowych warunkach na jednym z willowych osiedli stolicy, gdzie mieszkała „śmietanka” ówczesnej komunistycznej władzy. Jako siedemnastolatek brutalnie zamordował 75-letnią kobietę, masakrując jej głowę tłuczkiem do mięsa, a następnie podpalając zwłoki. Za ten brutalny mord został w 1971 r. skazany na 25 lat więzienia. Rada Państwa PRL już po dwóch latach pobytu w więzieniu złagodziła mu wyrok do 15 lat. We wrześniu 1979 r. zaledwie po ośmiu latach udzielono mu bezterminowej przerwy w odbywaniu kary i do więzienia już nie wrócił. Przez pewien czas pracował w Fabryce Samochodów na Żeraniu, gdzie jesienią 1980 r. zapisał się do „Solidarności”. Ożenił się i urodziła mu się córka. Wiele wskazuje, że już wtedy zainteresował się nim Departament I Służby Bezpieczeństwa, czyli wywiad cywilny. Dzięki jego wsparciu Filipczyński uzyskał w 1983 r. paszport na kraje kapitalistyczne i wyjechał wraz z rodziną do RFN. Tak naprawdę była to jedna z tajnych operacji PRL-owskiego wywiadu, w ramach których w latach 80. wypuszczono na Zachód kilkunastu przestępców, po uprzednim przeszkoleniu. Ich zadanie polegało na zbudowaniu za granicą operacyjnej infrastruktury (własnych firm bądź zdobycia określonej pozycji w firmach już istniejących). Była ona potrzebna do wykorzystywania w tajnych operacjach jakie komunistyczny wywiad prowadził na Zachodzie. Po jakimś czasie wyjechał z RFN do Szwajcarii. Tam budował swoją przyszłość, pracując m.in. w kilku szwajcarskich firmach, by po kilkunastu latach wejść w branżę bankową. Chociaż od 1987 r, był poszukiwany listem gończym, to bez problemów odwiedzał Polskę jako obywatel Szwajcarii o zmienionym, niemieckim, nazwisku (panieńskim matki). Wtedy znalazł się w orbicie wpływów ludzi z SLD. Poznał najważniejszych ludzi władzy: prezydenta, premiera, ministrów i wielu polityków. Znał także ludzi polskich tajnych służb zwłaszcza z UOP, bo pracowała tam jako rzecznik prasowy jego kuzynka Irena Popoff. Po wejściu Polski do NATO służby mogły zakupić sprzęt kryptograficzny szwajcarskiej firmy Crypto AG, której V. był w Polsce przedstawicielem. Problem był tylko taki, że nie był on certyfikowany i nie miał NATO-owskich dopuszczeń do tajemnicy. Nie posiadający certyfikatu sprzęt zakupiło również wojsko i WSI. V. dzięki zdobytym znajomościom kupował atrakcyjne nieruchomości, najczęściej w okolicach stolicy. Miał zresztą dom w podwarszawskim Piasecznie. Ale to depozyty w Coutts Banku były główną działalnością V. w Polsce. V. był kimś, kto przychodzi z formularzami i odbiera od klientów pieniądze przynoszone mu w walizkach, a następnie deponuje je w swoim banku. V. godzinami siedział w warszawskim „Sheratonie” zapewniając bankową obsługę.
Po odejściu z Coutts pełnił podobną funkcję w szwajcarskim EFG Bank. W tamtym czasie V. miał dobre kontakty z polskimi elitami politycznymi i finansowymi. Aresztowano go w 1998 r. Został aresztowany w Szwajcarii i w wyniku ekstradycji przekazany do Polski.
Aresztowany przez Szwajcarów V. trafił do polskiego aresztu w czerwcu 1999 r. Po zaledwie 3 tygodniach wyszedł na wolność. Kierowane przez Hannę Suchocką Ministerstwo Sprawiedliwości same wszczęło procedurę ułaskawiania. 15 września 1999 r. w dniu, w którym założył konto Piechocie, V. odwiedził Pałac Prezydencki. Podał, że ma spotkać się z szefem kancelarii Aleksandra Kwaśniewskiego Markiem Ungierem. Ten zaprzeczył takiego spotkania, chociaż V. przebywał w jego gabinecie. Cztery miesiące później Kwaśniewski go ułaskawił. Nigdy nie wyjaśniono, czy ułaskawienie było związane z korupcją. Sprawę umorzono. W lipcu 2009 r. jeszcze gdy prokuratura podlegała Ministerstwu Sprawiedliwości od śledztwa odsunięto głównego prokuratora – Adama Rocha.
Nazwisko V. pojawiło się pierwszy raz publicznie przy okazji zatrzymania i oskarżenia lobbysty Marka D. w 2004 r. Sam bankier został zatrzymany jednak dopiero 4 lata później 24 marca 2008 r.
Tuż po zatrzymaniu V. w maju 2008 r. jego żona Katarzyna powiedziała dziennikarzom „Dziennika”, że asystentka jej męża Małgorzata S. jest krewną ówczesnego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego i mówiła do niego wujku. „Nie znam Vogla. Ani nawet nie interesuję się tym śledztwem. Pani Małgorzata jest spowinowacona z moją żoną, a nie ze mną, i jak rozumiem, jest w tej sprawie tylko świadkiem” – tłumaczył wówczas Ćwiąkalski.
W czasie jego zatrzymania zabezpieczono jego osobisty komputer, w którym jak się okazało Vogel wszystko skrupulatnie notował, a zwłaszcza wpłaty, jakie przyjmował od polskich polityków. Jak ujawnił we wrześniu 2009 r. „Dziennik” u V. znaleziono dokumenty, z których wynikało, że Piechota miał założone konto w Coutts Banku z Zurichu 15 września 1999 r. V. zeznał, że założył Piechocie konto w Warszawie, w biurze ich wspólnego znajomego, a pierwsza wpłata wynosiła 100 tys. USD. Jako nazwę konta podano hasło „Archibald”. Dziennikarze okazali Piechocie kopie dokumentów znalezionych u V. „To nie jest mój adres, nie mój numer telefonu. Podpis wygląda na mój, ale może został zeskanowany”- stwierdził Piechota i zasugerował, że V. kreował takie dokumenty, aby chwalić się swoimi klientami.
Po zeznaniach V. śledczy dokonali przeszukania mieszkania i biur Piechoty. Znaleziono u niego wydruki z konta firmy Dagomar Consulting, której szefem był Tadeusz Filipczyński, ojciec V., a także były współpracownik peerelowskich tajnych służb. „Przyjaźniłem się z Voglem. Często gościłem go w swoim mieszkaniu. Musiał kiedyś zostawić rachunki tej firmy” – tłumaczył „Dziennikowi” Piechota.
Zbiegi okoliczności w tej sprawie muszą budzić zdziwienie. Jak ustaliła „Gazeta Finansowa” Szwajcarzy poinformowali polskich prokuratorów, że na koncie ojca Petera Vogla znajduje się równowartość pięciu milionów złotych. Dostęp do konta miał mieć właśnie Jacek Piechota oraz znany warszawski adwokat Ryszard Kuciński – adwokat Dochnala, wcześniej rzecznik Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie. Piechota temu zaprzeczył, Kuciński (notabene ojciec chrzestny dziecka Petera V.) potwierdził ten fakt. Ten kontrowersyjny adwokat, zamieszany w głośną sprawę korupcji w Sądzie Najwyższym rozpracowywaną przez CBA nieoczekiwanie zmarł nagle w 2011 r., co wiele wpływowych osób w Polsce przyjęło z ulgą.
W listopadzie 2011 r. m.in. na podstawie zeznań V. zatrzymano byłego szefa Urzędu Ochrony Państwa gen. Gromosława Czempińskiego, który także miał konta w Coutts Banku. Postawiono mu zarzuty przyjmowania łapówek i prania pieniędzy za pomoc przy prywatyzacji warszawskiego dystrybutora prądu STOEN.
Ciszej nad tymi kontami
Trudno oprzeć się wrażeniu, że cała sprawa tajnych kont polityków się ślimaczy. Choć prokuratura tajnymi kontami polityków w szwajcarskich bankach, na których lokowali brudną gotówkę, zajmowała się już w 2004 r., prowadzone przez Prokuraturę Krajową śledztwo utknęło w miejscu, a politycy z pierwszych stron gazet, ludzie z kierownictwa służ specjalnych i biznesmeni, którzy uczestniczyli w łańcuchu powiązań korupcyjnych, nadal piastują ważne funkcje w państwie, występują w mediach jako autorytety. Świadczy to o poczuciu bezkarności „elit” prywatyzujących polską gospodarkę. O rozmiarze procederu lokowania łapówek z prywatyzacji polskiego majątku narodowego świadczy, że już w 2003 r. zajmowały się tym Agencja Wywiadu i Biuro Bezpieczeństwa Narodowego. Proceder kwitł dlatego, że sięgał samego szczytu władzy administracyjnej w Polsce.
Aby zrozumieć dlaczego trzeba cofnąć się do 1989 r., gdy Leszek Balcerowicz – wicepremier i minister finansów w rządzie Tadeusza Mazowieckiego przedstawił pakiet gospodarczych reform, jakie miały być wdrożone w Polsce. Oprócz wielu posunięć mających ograniczać inflację i stabilizować gospodarkę, głównym elementem tego planu miało być uruchomienie procesu transformacji centralnie planowanej gospodarki, która miała teraz stać się rynkową. W ciągu następnych miesięcy sejm uchwalił cały pakiet ustaw, które całkowicie zmieniały reguły, rządzące polską gospodarką. Najważniejsze było to, że stworzone zostały podstawy prawne do prywatyzacji polskich przedsiębiorstw. Miała ona mieć postać kapitałową, poprzez uwłaszczenie i bezpośrednią, czyli taką, która stwarzała możliwość przeprowadzenia postępowania upadłościowego wobec tych przedsiębiorstw, które będą uznane za nierentowne. I proces ten ruszył pełną parą wiosną 1990 r. Starano się prywatyzować szybko i jak najwięcej. Balcerowicz ustawicznie komunikował opinii publicznej, że prywatyzujemy nadal zbyt wolno i tak naprawdę jest to główny problem naszej gospodarki. Ale hasło Balcerowicza: „Musimy szybciej prywatyzować” miało także swój inny wymiar. Kolejne prywatyzacje były jeszcze gorzej przygotowane i bardzo często zdarzało się tak, że jeszcze do niedawna wielkie państwowe przedsiębiorstwo, w wyniku kolejnych prywatyzacyjnych posunięć przestawało istnieć, a jego ostatecznym efektem były tysiące pracowników lądujących na bruku. Zdarzało się tak nawet w wypadkach takich przedsiębiorstw, które nieźle jeszcze funkcjonowały mając rynki zbytów w krajach Bliskiego Wschodu, czy w wielu innych rejonach świata.
Ale musieliśmy szybko prywatyzować, i jak najwięcej. Nasz ustawicznie kulejący budżet pilnie potrzebował pieniędzy na pokrycie swojego deficytu, których właśnie dostarczyły prywatyzacje. W takiej atmosferze nieważne było, kto je kupi i co tak naprawdę się z nimi stanie. Obowiązywała wtedy głośna teza Balcerowicza: „przedsiębiorstwo jest tyle warte, ile ktoś za nie zapłaci”. Nie było zatem dziwne, że na rynku zaczęły pojawiać się kolejni oferenci zarówno krajowi, jak i zagraniczni, gotowi nabyć kolejne państwowe firmy lub co najmniej mieć w nich wystarczająco duże udziały, aby je kontrolować. Wśród całej maści ludzi kręcących się przy prywatyzacjach polskich przedsiębiorstw byli również ludzie dawnego komunistycznego aparatu, ludzie komunistycznych służb specjalnych, gangsterzy i hochsztaplerzy, udający speców od robienia prawdziwego biznesu. To oni zaczęli szukać prawdziwych kąsków coraz bardziej słabszej polskiej gospodarki. Aby je ostatecznie skonsumować trzeba było mieć „swoich” ludzi, zarówno tych wewnątrz prywatyzowanych przedsiębiorstw, jak i w ministerstwach, którzy mieliby odpowiednią wiedzę na temat prywatyzowanych przedsiębiorstw. A taka „ekskluzywna” wiedza kosztowała. To wtedy zaczęły pojawiać się „wziątki” (od rosyjskiego wziatki), o których mogliśmy się dowiedzieć dopiero kilkanaście lat później, gdy Polską wstrząsnęła afera Orlenu i gdy powołano sejmową speckomisję do jej zbadania. To podczas rozmów z Kulczykiem w Wiedniu w lipcu 2003 r. na temat sprzedaży Rosjanom Rafinerii Gdańskiej, znany rosyjskich agent Władimir Ałganow nazwał prowizje wpłacane na lokaty – wziątki. Ałganow miał pełnomocnictwa koncernu Łukoil do rozliczeń z polskimi pośrednikami. „Wziątki” brali wszyscy: szefowie przedsiębiorstw, które miały być sprzedane lub najzwyczajniej w świecie upaść. Brali je ministrowie, dyrektorzy departamentów w ministerstwach, wysocy urzędnicy w Kancelarii Premiera i Prezydenta. Brali je ludzie polskich tajnych służb i polskiego wymiaru sprawiedliwości. Brali je wszyscy, którzy mieli lub mogli mieć wyprzedzającą wiedzę na temat prywatyzacji kolejnych polskich przedsiębiorstw lub podejmowali w tej sprawie ważne decyzje.
Towarzysze na wolnym rynku
Gdy w 1993 r. postkomunistyczna lewica (SLD) wygrała w Polsce wybory rzuciła się w wir prywatyzacyjny zapoczątkowany przez Leszka Balcerowicza. Przyjęła bez zastrzeżeń wszystkie jego prywatyzacyjne dogmaty, stając się zagorzałymi wyznawcami tworzącego się w Polsce wolnego rynku. Nic dziwnego, że Polską wstrząsały kolejne prywatyzacyjne afery, ale opinii publicznej starano się wmawiać, że polska gospodarka idzie jednak dobrą drogą. Gdy w 1997 r. wybory parlamentarne wygrała Akcja Wyborcza „Solidarność” – będąca koalicją ugrupowań postsolidarnościowych kierunek prywatyzacji nie uległ zasadniczej zmianie. Jedynie „wziątki” trafiały częściej do kieszeni postsolidarnościowych polityków niż do kieszeni towarzyszy z postkomunistycznej lewicy i ich koalicjantów – postkomunistycznych ludowców (PSL). Ponowne zwycięstwo Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich (2001) i pokonanie w wyborach parlamentarnych w 2001 r. AWS zapewniło postkomunistycznej lewicy (nazywanej nie bez powodu lewicą kawiorową) ponownie pełnię władzy. Prywatyzacja była już mocno zaawansowana, ale nadal na mapie polskiej gospodarki były państwowe molochy, czy lukratywne do upłynnienia przedsiębiorstwa sektora górniczego, hutniczego, energetycznego, farmaceutycznego, spirytusowego czy wielu innych branż. Ale nie tylko prywatyzacja przynosiła elicie rządzącej wziątki. Szczególnie lukratywne były interesy w branży paliwowej, strategicznej dla każdej gospodarki.
Od początku był zasadniczy problem, gdzie lokować „wziątki”? Ze względów bezpieczeństwa najlepszym rozwiązaniem były konta w sprawdzonych zagranicznych bankach. Początkowo lokowano je w Kathrein Banku (Kathrein Privatbank Aktiengesellschaft) w Wiedniu, który to bank od końca lat 80. zaczął specjalizować się w obsłudze podmiotów z Europy Środkowo-Wschodniej. Było tak głównie dlatego, że austriacki bank był rekomendowany przez przestępczy „Układ Wiedeński” z którym powiązana była znaczna część postkomunistycznej elity. Do Wiednia jeździli wówczas robić interesy i zawierać znajomości wszyscy, którzy liczyli się w Polsce. Wpływową postacią w tym kręgu był Jeremiasz Barański „Baranina”, zamieszkały pod Wiedniem i mający wiele przestępczych interesów w Polsce. W Wiedniu można też było spotkać wielu przyszłych rosyjskich oligarchów i oficerów rosyjskich służb, jak np. płk Władimira Ałganowa z rosyjskiego wywiadu. Ale aby ulokować wziątki w Kathrein Banku trzeba było dyskretnie wywieźć pieniądze z Polski, by dopiero potem ulokować je w austriackim banku. Po jakimś czasie pojawił się inny problem: Austria zgłosiła swój akces do Unii Europejskiej, co ostatecznie nastąpiło z dniem 1 stycznia 1995 r. Dla polskich właścicieli kont w Kathrein Banku austriackie członkostwo w UE stwarzało zagrożenie możliwością ich prześwietlenia przez unijne instytucje finansowe i policyjne. Należało zatem jak najszybciej przenieść „oszczędności” w inne bezpieczne miejsce.
Dlatego wówczas oferta Petera V. dla polskich polityków okazała się szczególnie atrakcyjna. Podobnie jak austriacki bank w Wiedniu, Coutts Bank był również bankiem szczególnym, z jednego zasadniczego powodu: specjalizował się w obsłudze klientów z Europy Środkowo- Wschodniej. Polacy i Rosjanie byli tam klientami zawsze mile widzianymi, bo na ich kontach były naprawdę spore sumy. Wraz z Coutts Bankiem zaczęła się zupełnie nowa era w historii „wziątek”, jakie polskie elity rządzące inkasowały w ramach przekształcania polskiej gospodarki.
Śledztwo w sprawie klientów V. nadal trwa. Może ono doprowadzić do głównych bohaterów polskiej sceny politycznej w ostatnim ćwierćwieczu. Czy dosięgnie ich kiedyś wreszcie polski wymiar sprawiedliwości za setki milionów złotych, jakie zainkasowali sprzedając polski majątek państwowy i dopuszczając się korupcji, tego jeszcze dzisiaj nie wiemy.
Sprawy dotyczące ujawnienia szwajcarskich kont wloką się, ponieważ ich posiadacze nie zgadzają się, by je ujawniać polskim organom ścigania – składają zażalenia do banku, do sądu. Przychodzi im to tym łatwiej, że wysyłane przez polską prokuraturę do Szwajcarii wnioski dotyczące osób, którym nie postawiono zarzutów prokuratorskich, mają małe szanse realizacji. Dochodzi również wewnętrzny sabotaż. W której prokuratura prowadząca śledztwo – tak jak Apelacyjna w Katowicach nie ma wglądu we wszystkie materiały, które w ramach pomocy prawnej trafiły do Polski. Mało tego, prokuratorzy z Katowic przyznają nawet, że nie wiedzą, w której prokuraturze te dokumenty się znajdują. Last but not least przy ostatniej przesyłce informacji o kontach zagranicznych polskich prominentów w 2013 r. do prokuratury dotarła już otworzona. Kto i po co ją otwierał – tego nie ustalono.
Teraz, gdy Zbigniew Ziobro, który w rządzie PiS kładł duży nacisk na ujawnienie szwajcarskich „wziątek” polityków i doprowadził do przekazania pierwszych tajnych kont polityków, ponownie został ministrem sprawiedliwości, być może sprawa nabierze znów tempa. Ale aby to się stało, prokuratura znów musi stać się częścią Ministerstwa Sprawiedliwości, a sam minister – Prokuratorem Generalnym.
Autor: Jan Piński