Fot. wPolityce.pl            Nasza wolność zdobyta 27 lat temu ma ciągle gorzki smak. Z pięknych korzeni, jakim był ruch „Solidarności” lat 80, wyrosło kalekie drzewo, które zainfekowała od początku wieloma patologiami formacja postkomunistyczna. Nie dokonałaby tego, gdyby nie wtopienie się w tę formację elit „solidarnościowych” oraz wzajemne wymieszanie szeroko rozumianych interesów obydwu grup. Przyniosło to w efekcie – począwszy od prezydentury Wojciecha Jaruzelskiego, od kierowania MSW przez Czesława Kiszczaka – niemożliwe do odrobienia zniszczenia, które pozbawiały nas szans na budowę od samych fundamentów państwa demokratycznego. Te zniszczenia pomnożone przez różnego rodzaju blokady polityczne i świadome zaniechania doprowadziły do tego, że w budowie demokratycznego państwo główny swój udział mieli ludzie, mający za sobą dziesiątki lat aktywnej działalności politycznej, gospodarczej, bankowej, artystycznej, naukowej, i pedagogicznej, w warunkach bezprawia i demoralizacji. Inaczej, często ci, którzy byli współtwórcami bezprawia i demoralizacji po założeniu masek demokraty budowali IIIRP. Również ci, którzy w czasach PRL w sposób tajny współpracowali z ówczesnym reżimem.
Na takiej etiologii zaczęto na początku lat 90 budować szkielet najważniejszych struktur państwa. Parlamentu, władzy państwowej centralnej oraz władz lokalnych wszystkich szczebli. Wirus patologii, przeniesiony z czasów PRL poprzez swoich nosicieli, ludzi, którzy zajmowali kierownicze stanowiska w swoich branżach i specjalnościach zagnieździł się we wszystkich miejscach młodego, demokratycznego państwa. Oprócz dogodnych warunków politycznych, ogromnym wsparciem dla rozpełźnięcia się wirusów miało wpływ uwłaszczenie się nomenklatury partyjnej z czasów PRLna narodowym majątku. Na prawdziwość tej opinii jestem w stanie dostarczyć dziesiątki dowodów z obszarów, którymi jako dziennikarz zajmuję się od 27 lat – służb specjalnych, cywilnych i wojskowych, armii, wymiaru sprawiedliwości i organów ścigania.
Nie mogło to nie pozostawić śladów na całości życia politycznego i społecznego. Są obszary tak zdewastowane, że na co dzień nie zdajemy sobie z tego sprawy. Poddając się rytmowi codziennych zdarzeń, gubimy szerszą perspektywę wielu historii, tracimy możliwość spojrzenia z dystansu na spory i konflikty polityczne. To także cena, którą płacimy za całe 27-lecie. Ci, którzy są temu winni, skłaniają nas, abyśmy nie zerkali w głąb, nie oglądali się w przeszłość, lecz skupili się na przyszłości, przez nich wskazanej. Bo możemy zobaczyć coś, co ich zdemaskuje.
Bolesną dla każdego Polaka, kochającego nasz kraj kwestią, jest banalne na pozór pytanie, które podczas dzisiejszego, cotygodniowego programu „Salon Dziennikarski” w  Radio Warszawa, zadał ks. Henryk Zieliński. - Kim jest Kijowski, że jest traktowany jak mesjasz przez takich tuzów, znanych działaczy jak Hanna Gronkiewicz-Waltz, Ewa Kopacz, a nawet dla Komorowskiego? Przez kogo został wykreowany? – pyta redaktor naczelny katolickiego tygodnika „Idziemy”.
Mnie też to pytanie dręczy. I inne. Jak to możliwe, żeby człowiek, który uchyla się od  płacenie alimentów na dzieci, zajmował tak wysokie miejsce na drabinie prestiżu społecznego? Jaki to kraj, że akceptuje, aby na czele ruchu społecznego – pomijam prawdziwe sprężyny powstania KOD – stanął człowiek znikąd? Wyłoniony z mgły. Proszę wybaczyć mi zwrot, który za chwilę padnie. Jeden z tych, o których mówimy: „oślizły typ”. Wszystkimi szwami zerka prymitywizm skryty za gładkimi, sztucznymi słowami. Ten niesmaczny kontrast między jego fizycznością a aspiracjami. Jakbym patrzył na jakiś amerykański horror.
Jeden z opiniotwórczych tygodników w Kijowskim dostrzega przywódcę na miarę Lecha Wałęsy. To świetny przykład, pokazujący zakłamanie elit dziennikarskichIII RP, które dla doraźnego interesu politycznego deformują rzeczywistość, zrównując, co by innego o nim nie mówić, autentycznego trybuna ludu, jakim był Lech Wałęsa, z mydłkiem, jakim jest Mateusz Kijowski.