2015/08/01

puść wodze swej wyobraźni

w chwili potrzeby spisane

– Budzisz we mnie demona… – napisałam, od razu prosząc by przestała.
– Demon. Uoooo.
– Są momenty, w których staję się bezwstydną… Czasami do nich docierasz, a wtedy budzi się mój demon.
Usiadłam wygodniej i zaczęłam się zastanawiać. Potoki słów same płynęły, łączyły się w jeden strumień, a ten zburzony wciągał kolejne zmysły, porywał ze sobą, dobierając reakcje i odczucia, tworząc całość. Słowa same układały się w zdania, sama myśl paliła pożądaniem, pragnieniem i żywym ogniem na policzkach. Obraz stawał się coraz wyraźniejszy, smak coraz bardziej intensywny… Zapach. Zapach jak zwykle powodował dreszcze i budził uśpionego demona.
Demonem tym jest pragnienie. To oczywiste, jednak pragnienie dość sprecyzowane…
Kobiety zawsze traktowałam jako ciało, jak obiekt wizualny, ładny, zgrabny, pełen erotyzmu… Nigdy wcześniej nie czułam pociągu do kobiety pod kątem seksualnym w żadnym stopniu. Zawsze to było podziwianie atrakcyjności na odległość i zawsze było to widać, bo odkąd pamiętam wodziłam wzrokiem za kształtami, które w moim pojęciu były idealne.
Ona też mi się podobała i w pewnym momencie zaczynała pociągać seksualnie. Z jednej strony chciałam interakcji, a z drugiej czasami sztywniałam pod Jej dłońmi.
Dużo czasu mi zajęło nauczenie się czucia czegoś więcej niż tylko kojący chłód Jej skóry. Sporej odwagi wymagało przekroczenie jakiejś tam „śmiesznej” linii na piasku, którą kiedyś sama narysowałam patykiem.
Dziś jestem jedną nogą za tą kreską, jednak boję się dopuścić do głosu swojego demona, boję się Jej reakcji i własnych pragnień… Więc uwiązałam bestię do palika, założyłam kaganiec i worek lniany na głowę, słuchawki podpięłam do iPoda i puściłam jakąś melodię sprzed lat żeby zajął się on czymś innym niż snucie fantazji. Zagłuszam… Tłumię dźwięki z zewnątrz i z wewnątrz. Dla bezpieczeństwa… By nie skrzywdzić demona, siebie, a przede wszystkim Jej.
Ale są dni, w których on szepcze mi do ucha, łechta serce, wstrzykuje pragnienie do krwi i żąda, podpowiada, czasami i wymusza.
Chce mi się… Czekać, marzyć i pragnąć, chcę trwać w oczekiwaniu, a już po odpowiednim czasu odczekaniu… Chwytać ustami wody krople, zlizywać wodne strugi… Centymetr po centymetrze… Być może w taki sposób, zostać nagrodzoną za moje zasługi. Chwycić delikatnie wargami lub zębami i musnąć końcem języka, wsłuchiwać się w słowa ciała i w ciszy… Witać się z aniołami. Dać spełnienia namiastkę, czuć powietrze przesłodzone feromonami… Dać dobre wspomnienie i uśmiechu garstkę. Wtulić się policzkiem w skórę, popatrzeć w górę… Poczuć to, zobaczyć to. Dać się otulić, puścić wodzę fantazji…
Nie. Demon nie cierpi, nie pozwalam mu czuć smutku, czasami rzucam i karmię ochłapem słów lub emocji, czasami przytulam by nie czuł się samotny… Spuszczam ze smyczy w snach, wtedy w podziękowaniu bajki mi przynosi, łasi się i łasi… Śliną paskudzi piżamkę.
Dziś też mi coś przyniósł.
Szłam po łące, mokra trawa łaskotała w bose stopy. W powietrzu unosił się słodki zapach bzu. Szurałam stopami w wilgotnej trawie, a między stopami miałam zwierzątko. Małego, brązowego króliczka, który biegł za mną, pociesznie przeskakując kępki trawy. Zatrzymałam się, a on przykleił się mokrym futrem do mojej stopy. Obudziłam się. Była 3 w nocy.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                          « 
* pozdrowienia dla Wiewiórki.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                            

siła argumentu

Łaził królik po obcym lesie, za płotkiem szybki wąż syczał, a królik łaził i podziwiał.
– O kwiatek – ucieszył się, wyjął z kieszonki futerka telefon. Pstryk i wysłał zdjęcie Smoczycy.
Szedł dalej…
– Dużo kwiatków – rozpromienił się. Pstryk i znów posłał fotkę Smoczycy.
Łaził dalej, podziwiał piękno natury…
– Przynieś jutro rano pokrzywę – napisała na komunikatorze.
– … – królika zamurowało, był w stanie wyartykułować aż trzy kropki.
– Mówiłam ci – uśmiechnęła się emotką.
– Ale co takiego?
– Mój umysł jest mrrr.
Smoczyca zaczynała mruczeć, królik się zastanawiał…
– No ale to ja mam poryty mózg – myślał.
– Nie będę zdolny do współpracy rano… – zaczął. – Ja już się trzęsę.
– A czemuż to?
– Mówiłem. Przed bólem, który mnie czeka…
Mógł sobie gadać ile chciał. Smoczyca wiedziała, że króliczek miał do pokrzyw jakiś dziwny pociąg, bo przecież co sezon trajkotał o paniach z białymi kwiatkami, które chciał prosić do tańca…
– Wolałbym przeczytać: przecież będę przy tobie.
– To fakt niezaprzeczalny. Oczywisty też.
– Ale działa uspokajająco.
– Przynieś pokrzywę. Ona zadziała rozpraszająco.
– … – króliczek się najeżył.
– Nananana – śpiewała sadystycznym głosem.
– Zgłaszam sprzeciw.
– Oczywiście masz prawo.
– Nie dam się tym wysmyrać.
A guzik prawda… Wszyscy, którzy znali króliczka dobrze wiedzieli, że nie dość że da się wysmyrać to jeszcze o to smyranie poprosi.
– Wsio mnie będzie swędzieć – ciągnął dalej króliczek. – Miej Ty litość… A poza tym… To co Ty chcesz zrobić z jedną? Chyba sałatkę – roześmiał się.
– Do uszu sobie wsadzę.
– A to smoki mają uszy?
– Myśliwy ma.
– Oho – pomyślał króliczek. – Robi się groźnie…
– Mam argument, Maltanki i sok ze śliwek… I nie zawaham się go użyć.
– A nie wiesz o tym, że apetyt rośnie w miarę jedzenia? – zapytała Smoczyca, albo Myśliwy… Króliczek już nie wiedział…
– Spokojnie. Mam zapas argumentów na m.
– Hehehe – zaśmiała się.
– Maltanki zrobiły się popularne i już praktycznie wszędzie można je dostać. Dlatego ten argument słabnie na sile.
– Masz melona? Mrrrr…
– Nie.
– No to jest argument na m.
– Maltanki – to jest argument na m. Ewentualnie melon, mango, maliny… Marbuz.
– Marbuz – i znów pojawiła się emotka z szerokim uśmiechem.
– Mśliwki, mczekolada i takie tam.
Eh królik, królik. Ja ci mówię jako autor, zmień ty dilera, bo ci palma odbija.
****
Obudził się królik rano zdecydowanie za wcześnie i zmarszczył nosek.
Szybko wylizał sobie futerko, umył siekacze, nakarmił robaki i skoczył na pobliski targ.
– A ma pan szpinak? – zapytał Miśka, Misiek prowadził stragan z warzywami, nawet na szyldzie miał napisane „u Miśka”.
– Nooo mam, a bo co.
– Potrzebny mi kierowniku – królik Miśka lubił, on zawsze jak coś było nie teges od razu sugerował, że nie będzie to to smakowało króliczkowi, a i jajka od kur z poza lasu miał, takie podwójne… I zawsze obesrane.
– A gdzie leży? – głupi królik nie wiedział jak wygląda szpinak, widział te listki, a i owszem, ale obstawiał, że to jakaś sałata. Za to szczaw umiał rozpoznać… I kwiaty z daleka, które trza omijać bo parzą.
A propos kwiatków.
– Przynieś pokrzywę – wspominał. – Pokrzywę… Znaczy sztuk raz. Łatwiej będzie znaleźć.
Szukał i szukał… Dalej szukał. Nie uświadczył.
– Las, kuźwa go mać, a nie ma ani jednej pokrzywy. Nawet pół nie ma – zdenerwował się, czas mu się kończył. Aż tu nagle… Jest. Jedna, całkiem wyrośnięta, bez kwiatostanu znaczy będzie działać.
Już królik podchodził, już nożyk wyciągał… Jakiś wyleniały psowaty wyłonił się zza żuka, wychylił butelczynę i oddał mocz na kwiatek.
– Oż ty cholero jedna – pomyślał króliczek i podreptał nad kanałek. Zawiódł się sromotnie… Nad kanałkiem trawa skoszona. Pokrzyw brak.
Więc wsiadł na jamnika i pojechał do Smoczycy.
– U Smoczycy w ogródku rosły – przypominał sobie.
Urwał kwiatek z kwiatkami białymi. Dał Smoczycy.
W sumie to nie wiedział po co Smoczycy jedna pokrzywa… Ale co tam, widocznie potrzebna Jej była.
Później sprawa się rozwiązała. Jeż przywiózł Smoczycy cały bukiet metrowych pokrzyw, króliczkowi zrobiło się przykro, bo zrozumiał, że te kwiatki to nie na niego są, a on tak bardzo by chciał…
– Może kiedyś – westchnął i zajął myśli czymś innym.
****
– Tak dochodzę do wniosku, że zrobiłem się głodny – powiedział jeż.
– To idź tam i powiedz am – króliczek wskazał łapką na kuchnię.
– Yyyy. E nie.
– No tak… To ryzykowne.
Poszli do kuchni. Stali nad szklanym naczynkiem, z którego pachniała golonka.
– Eee przyszedłem naskarżyć – powiedział króliczek.
Jeż się spojrzał na królika z widoczną troską w oczach.
– Głodny jestem, długo to się jeszcze będzie pichcić? – zapytał, mrużąc oczka.
– Jeszcze chwila – odpowiedziała Smoczyca, mieszając widelcami w naczynku.
– No… – obrócił się do jeża. – Przyjąłem na siebie pierwszy ogień – wyszczerzył się.
Zjedli, obejrzeli film…
– Smoczyco, a ja mam nowy argument na m. Mortadela – klasnął w łapki.
– Morx… – zaśmiał się jeż
I królik wrócił do swojej norki po wybitnie udanym dniu.
A autor bajki siedzi jak psychiczny z białymi, puchatymi uszami na głowie, które dostał od jeża.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                   

nowe życie IV

Otworzyła oczy i zobaczyła całe nic. Poruszyła się, pod ciałem zaszeleściła słoma. Przywarła dłońmi do podłoża. Zimna, kamienna podłoga pokryta była bruzdami. Zapach, który się unosił w powietrzu, przyprawiał ją o mdłości. Zgnilizna, wilgoć i pustka. Tak głośnej ciszy jeszcze nie miała okazji poczuć.
Spełzła z posłania, dokładnie badając dłońmi powierzchnię przed sobą. Coś z piskiem przemknęło po jej nodze. Krzyknęła. W popłochu zwinęła się w kłębek. Popłakała się.
****
Doczołgała się do ściany. Ostrożnie wspinała się cegła po cegle, a gdy stanęła na nogach, nadal jedną ręką uczepiona ściany, odkryła, że ma na sobie jakiś materiał. Namacała jego kształt, przypominało to koszulę szpitalną, taką jak dawali kiedyś kobietom do porodu. Szła wzdłuż ścian, po omacku, w zupełnej ciszy, a zupełnej ciemności. Straciła poczucie czasu.
****
Stanęli w półkolu. Patrzyli na czarną folię, która przykrywała coś. Mistrz teatralnym gestem machnął ręką. Mężczyzna w bieli szarpnął za sznur.
****
Smuga jaskrawego światła zalała górną część piwnicy.
Źrenice kobiety zwęziły się w nagłym bólu. Odruchowo odwróciła głowę od źródła bólu.
Przetarła oczy, przymknęła powieki, spojrzała w górę.
Okno. Zwykłe, klasyczne, piwniczne okno.
Cofnęła się w cień, tam gdzie światło nie docierało. Skupiła się w rogu.
Patrzyli. Wytykali palcami. Chyba się nawet śmiali.
****
Zapadł zmrok.
Pomieszczenie znów pogrążyło się w ciemności.
Wstała, pewnym krokiem podeszła do okna. Wspięła się na palcach. Podskoczyła, złapała za rant okna palcami. Osunęła się. Znów podskoczyła… Opuszki palców bolały od ciężaru jej ciała.
Podciągnęła się na tyle, aby zobaczyć co jest za oknem.
****
Drewniany podest przypominał scenę. Na jego środku był pal. Obok niego stała beczka.
Zaszczekał pies.
Kobieta puściła gwałtownie ścianę. Opadła głucho na podłogę.
Znów zapadła cisza.
Przywarła do ściany, podskoczyła, pchnęła jedną ręką okno. Drewno zgrzytnęło.
Do piwnicy wpadło świeże powietrze.
Złapała za próg okna, podciągnęła się. Przecisnęła głowę, oparła bark o futrynę, wczepiła palce w darń. Wypełzła, przyklejona do trawy leżała chwilę w bezruchu.
Od lasu oddzielało ją może kilkanaście metrów.
Zahuczała sowa.
Kobieta zerwała się i pobiegła.
****
Wpadła zdyszana w gęstwinę lasu. Przystanęła. Oddech jej świszczał, próbowała się uspokoić. Z boku usłyszała trzask łamanej gałęzi. Wyostrzyła zmysły, próbowała wyostrzyć wzrok. Stawiała stopy ostrożnie. Już nie czuła bólu, adrenalina kierowała jej ciałem.
Dotarła do wąskiej ścieżki. Pokryta piaskiem stanowiła zagadkę. Z jednej strony często uczęszczana to może kogoś spotka, a z drugiej będą ją gonić, zapach, ślady zostawi.
Wbiegła do strumienia. Woda z chlupotem rozstąpiła się, bulgotała z każdym krokiem.
Księżyc połyskiwał w falach chłodnej wody rzeki.
Nagle poczuła, że musi iść w lewo. Wyszła z wody jakby wiedziona zapachem, półprzytomna, zaczęła biec.
Wbiegała kolejno w pajęczyny, krzaki, gałęzie.
Z oddali dobiegł ją hałas. Psy ujadały głośno. Słychać było nawoływania. Co raz bliżej… Co raz głośniej.
Bicie serca dodało jej odwagi i siły. Pobiegła. Zauważyła przed sobą kanał, zeszła do niego.
Zasłoniła usta dłońmi. Nad sobą słyszała szmer, rozmowę, psy…
– Piotr, a jeśli jej nie znajdziemy?
– Kurwa, nawet tak nie myśl. Nie zapominaj, że to moja żona.
Zmiękły jej kolana. Znała ten głos. Szeroko otworzyła oczy. Miała ochotę krzyknąć… Ale zemdlała.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                        

kulki, truskawki i flet

Bzy pachniały jakby nieco intensywniej. Chwilę wcześniej padał deszcz, a mokra trawa kleiła się do futerka.
Królik siedział na pieńku nad rzeczką niedaleko krzaczka. Siedział i bazgrolił patykiem w piasku.
– Przepraszam za wczoraj – wymamrotał. – Humor mi się popsuł… Chciałem zostać sam.
– Luz – odpowiedział Rokita.
– Zachowałem się jak gbur – ściskał badylek w łapkach.
– Nie ma tematu. Ug, ug.
Obrócił się na pieńku i zaczął dziobać rokitę patykiem w owłosiony tyłek. Rokita się odwrócił. Królik wyrzucił gałązkę, rozwarł łapki…
– Cho tulamy.
****
– A w którą część tyłka? Ug. – zainteresował się.
– No… W pośladek przecież, w dolną jego część – odpowiedział królik nieco zmieszany. – Bom mały, niski znaczy się… Taki tyci tyci i nie dosięgam.
– Taki mały? Ug, ug.
– No Rokita wyższy…
– Toż jakbym Ci wsadził… Ug, ug. Kulkę pod ogon ug to by królika rozdęło… – roześmiał się.
– Ale lewą czy prawą? – prowokował śmiejąc się.
– Obie – powiedział poważnie. – I truskawkę.
– Truskawkę? – zainteresował się.
– Tak. Na deser.
– A to się tak da? Królik nie jest taki pojemny… – szybko wykalkulował.
– Oj tam, oj tam.
– Nie oj tam, tylko tak.
– To się musi zmieścić. A jak się nie zmieści to się popieści. Ug.
– Ty się Rokita prosisz – wyszczerzył ząbki. – Chędożyć ci się znowu chce.
– Nieco. Nic nowego. Ug, ug.
– Biedaczysko… Pogłaskać patykiem po rzyci?
– Królik to sam zaraz wyląduje z patykiem w rzyci, kopytem na tyłku i z kulka w zębach. Ug, ug. Rozmarzył się królik co? – pytał zadziornie.
– Ja? Spokojnie, zakaz mam.
– Jaki zakaz? – przechylił rogatą głowę na bok i zamrugał oczkami.
– Czesania futerka między łapkami pod włos.
– Zupełnie bez sensu, wbrew naturze wszystko! Ug, ug. Ale wy zboczeńcy tak już macie.
– Eee… Nie przesadzaj, tyś znów głodny. Kanapkę zjedz na kawę się umów z jako dziołcha.
– Dwie podróbki bounty zjadłem, starczy. Cocos & choco. Smakuje jak oryginał.
– Brzmi zacnie, chyba polubię inwestycję.
– Krewetki dobre.
– Nie jadam zdechłego z morza, prócz ryb, a i to też niektórych.
– Gupi królik. Mięsko dobre.
– Gupi Rokitek!
– Krówka dobra, kurka dobra, a nawet świnka dobra.
– Po czerwonym boli brzuszek – zasmucił się.
– Za to kangur niedobry. Fuj, fuj.
– Jadłeś? – zdziwił się króliczek.
– Jadłem. Słaby, twardy.
– Królika też jadłeś?
– Królika chyba nie – zamyślił się, oblizał pysk.
– Króliki muszą być paskudne w smaku, więc nic nie straciłeś.
– Kupię tuszkę – zamyślił się.
– Wrrr…
– I zeżrę króliczka.
– Okrutny sadysta! Wpierdol chcesz i prosisz się ewidentnie… Taki wpierdol po flecie.
– Zdjęcie ci prześlę.
– Czego? Fleta? A chętnie, chętnie.
– Tuszki.
– Wolę tyłek.
– Wstydzę się robić takie rzeczy.
– Kłamiesz!
– Nieprawda. Wstydzę się strasznie.
– Kłamiesz, znam się na tym.
– Nie-e. Jestem normalny.
– Nie jesteś. Masz kulki, flet i rogi.
– No mam, ale wstydzę się pokazywać.
Królik tak siedzi na pieńku i myśli, że gdyby Rokita był taki wstydzioch to by szorty na dupkę założył.
– Ueeeeeeeeee – zawodził króliczek.
– Cicho, nie narzekaj.
– A będę. Pamiętaj, że lubię samców w skarpetkach.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                        

bajka o plamkach…

– Napisz bajkę o plamkach, których się boisz – napisała.
– Nie – odpisałam mając przed oczami obraz, który momentalnie odbił się echem w moim ciele.
– Dlaczego?
– Nie dam rady, nie otworzę się tak. Nie poradzę sobie z myślą, że się dowiesz, ani z myślą, że dowiedzą się o tym inni.
Gęsia skórka jeszcze była widoczna na moich rękach, ciepło między udami delikatnie pulsowało na samą myśl, wystarczyło samo wyobrażenie… Zawsze miękły mi kolana, zawsze gdy tylko jeden z tych obrazów się pojawiał przed oczami. Z jednej strony strasznie bym tego chciałam, a z drugiej strony doskonale wiem, że to nie jest rzecz dla mnie, że nie dałabym sobie rady, że nie chcę tego przeżyć.
Nie byłam, nie jestem i nigdy nie będę aż tak wytrzymała na ból, a to z pewnością by bolało… Daleko poza granicę tego, co potrafiłabym znieść. Wiem, że musiałabym pokonać paniczny lęk przed unieruchomieniem, a to i tak byłoby mało.
Zrobiło mi się przykro. Zawsze byłam emocjonalna, zawsze tak reagowałam…
– Chciałabym kiedyś… – pojawiło się w głowie. Egoistyczne pragnienia posiadania czegoś, ot tak, po prostu.
Czasami się zastanawiam jak bardzo to co siedzi mi w głowie, mogłoby być dla mnie destrukcyjne. Tfu. Jak bardzo jest to destrukcyjne. Jest i to bardzo, ale wydaje mi się też, że rolą Sadysty nie jest burzenie, niszczenie… A budowanie, tworzenie…
I nic o Nas bez Nas.
Boję się. Boję się nawet myśleć o tym, że chciałabym dostać taki wpierdol żeby stracić przytomność… Przeraża mnie to, zawsze przerażało.
Racjonalnie podchodząc do tego tematu wiem, że nie dałabym rady przetrwać nawet ćwiartki z tego co musiałabym otrzymać w drodze do celu i Ona też to wie.
Moja świadomość w pojmowaniu masochistycznej części siebie… pozwala mi twierdzić, że na sprawę związaną z wytrzymałością oraz pozostającymi na skórze śladami ma wpływ wiele czynników i to dość zmiennych. Raz po zwykłym, lekkim pacnięciu potrafię mieć wylew na „pół” nogi, a innym razem po srogiej i dość intensywnej chłoście – zaledwie kilka, niewinnych plamek.
Z każdą kolejną chłostą lepiej poznaję reakcje mojego organizmu i jestem pewna, że żeby osiągnąć ten cel, musiałabym dostawać tak, jak nie lubię… A ja się boję, boję się dostawać tak jak nie lubię.
To samo się tyczy innego obrazu, który wywołuje u mnie dreszcze na całym ciele. Pręgi. Uda, boki, plecy… Jestem chyba chora. Bordowe pręgi… Dostaję wścieklizny macicy jeśli gdzieś widzę pręgi na zdjęciach. Paradoksalnie pręg się boję. Boję się wszystkiego co jest miękkie, wszystko to co się zawija wyzwala u mnie automatyczny bunt i sprzeciw.
Tak… Można zmusić, oczywiście. Przywiązać i wpierdolić. Jednak mi to by zrobiło krzywdę i wypaliłoby dziury w psychice.
Dlaczego unieruchomienie przy zadawaniu bólu powoduje u mnie paniczny lęk? Dlaczego ból, który jest przyjemny w innych warunkach zaczyna być czystym bólem, tym nieprzyjemnym bólem? Dlaczego?
Nie wiem, a najśmieszniejsze w tym jest to, że myśl o unieruchomieniu oczywiście mnie podnieca, bo jakże by inaczej… Realny wpierdol w chwili gdy jestem związana lub unieruchomiona nawet troszeczkę… Ten ból już nie jest fajny, powoduje ucieczkę, wyparcie i próbę schowania się gdzieś wewnątrz, skutkuje zamknięciem na to co odczuwam, powstaje mur… Tak mam… Boję się i już. Nie czuję się bezpiecznie i nie jest to wina osoby, która mnie wiąże i leje. Ona to wie… W ogóle to nie jest niczyja wina. Mój typ tak ma i koniec, kropka.
Ona nie niszczy, nie burzy, ale rozwija i buduje, pozwala abym sama zdejmowała cegiełki z muru… Między innymi i za to Ją szanuję.
Ślady owszem są ważne, są piękne i ja też je lubię, ale nie są dla mnie wyznacznikiem jakości chłosty ani nie są kwintesencją emocji czy ich wyznacznikiem. To czy interakcja Sadysty i masochisty jest udana widać po reakcjach między nimi w trakcie kontaktu… Ja emocję przedkładam nad zostawianie śladów, ale może ja dziwnie postrzegam TE sprawy…
No ale co z tym rozwijaniem, co z tym budowaniem?
Kiedyś było tak, że potrafiłam się popłakać. Nie z powodu bólu, ale z powodu braku akceptacji własnych reakcji. Nie radziłam sobie, próbowałam wypierać, negować, a nawet tłumić… Tekst o słowie łatce był ostatnim etapem mojej akceptacji własnego masochizmu.
Dzisiaj nie boję się przyznać do tego, że jestem masochistką, chociaż nie lubię o tym mówić. Dzisiaj jesteśmy w stanie popłynąć w emocjach obie i obie spełniając się, latamy w endorfinach… Gdyby postąpiła niewłaściwie i zmusiłaby mnie, burząc i niszcząc co stało Jej na drodze… Wydaje mi się, że nie reagowałabym tak na ból… Myślę, że żadna z nas nie miałaby przyjemności z tego… A tak? A tak jestem wolna, nieskrępowana własnymi reakcjami i w końcu nie mam obaw przed emocjami jakie mi w tym towarzyszą.
Śmiać mi się chce jak sobie przypominam nasz pierwszy raz.
Była pierwszą osobą, której się nie bałam. W sensie – nie bałam się, że zrobi mi krzywdę, mimo że zadawała mi ból, ja jego pragnęłam właśnie z Jej rąk. Mój lęk, który się czasami pojawia nie jest spowodowany obawą przed krzywdą z Jej ręki, a obawą przed czymś nowym lub paradoksalnie przed reakcją… A i tak Ona potrafi go opanować, potrafi mnie uspokoić. Wyczuć. Po prostu wie…
To Ona uwolniła mnie z tego strachu, dzięki Niej przestałam się bać reakcji, to dzięki Jej podejściu zaczęłam się tym cieszyć. Krok po kroku. Bez Niej… Nie było by tego co jest teraz. Kto nas zna, ten wie jaka jest różnica między kiedyś, a dziś.
I sądzę, że gdyby kiedyś postąpiła inaczej… Dziś nie byłoby – nas.
A zaczęło się od niewinnego lania, od poczucia bezpieczeństwa, od ciepła i od słuchania tego co mówiłam w kwestii odczuwanego bólu… Dopasowała siłę i intensywność do mnie i do mojej świadomości, mając na uwadze moje reakcje i odczucia, a potem… Systematycznie podnosiła poprzeczkę na tyle na ile czuła, że może. Posuwała się dalej centymetr po centymetrze tak aby nie zrobić krzywdy, ostrożnie i z rozwagą, z dnia na dzień wydobywała coraz więcej… Czasami nawet się zatrzymywała, mimo że ja chciałam więcej. Tak „wychowała sobie masochistkę”.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                     « 

krokodyl

Ptaszki raźno ćwierkały za oknem, robaki pomrukiwały na parapecie… Obrazek sielanki, tęczy i krainy sokiem marchwiowym płynącym.
Królik, napuszony i z brzuszkiem do góry leży, leży i się opierdala patrząc w sufit. Obok, również do góry brzuszkiem leży Smoczyca, zamiatając ogonem – cel zamiatania jest nieznany.
Leżą sobie tak i pachną. Pachną i leniwie zerkają na szkiełko.
– Zjadłbym budyń – powiedział króliczek, reagując silnym ślinotokiem na widok reklamy w telewizorze.
– O to to. Idź do sklepu.
I poszedł, bo co miał zrobić? Zaprotestować? Ryzykowne to to.
****
Wpadł zdyszany do legowiska. Patrzy to na Smoczycę to na siatkę.
– Wejdzie, zobaczy… I po niespodziewajce – myślał.
– Jeśli chcesz egzystować w kuchni to teraz – popatrzył, badając sytuację. – Później będzie zakaz wstępu – dodał uśmiechając się niezręcznie, stał w drzwiach na salony i spoglądał na Smoczyce. Kuchnia to Jej królestwo i doskonale wiedział, że ryzykuje, ale zależało mu aby nie patrzyła jak tańczy z garnkami i miskami. Chciał zrobić najbardziej zajebisty budyń w lesie. Tfu, na świecie. Więc patrzył wyczekująco na Smoczycę. Spodziewał się ognia karnego i już, już prawie czuł zapach spalonego futra…
– Nie, nie chcę – odpowiedziała leniwie Smoczyca. Czasem jednak użyczała swojemu królikowi miejsca w kuchni, aby ten mógł spełniać się w robieniu dla Niej niespodziewanych przysmaków czym karmił Jej wysublimowany smak
– Chyba się domyśliła – odetchnął i pokicał do kuchni.
Królik zawinął się na pięcie. Wpadł do kuchni, wali, tłucze, szuka po szafkach. Dramatyczna walka o niewykipienie mleka właśnie się zaczęła.
Nauczony doświadczeniem, że w pierwszej kolejności należy sobie wszystko przygotować, skakał od szafki do szafki szukając tarki. Znalazł. Wiązanką ochrzcił czekoladę, która topiła mu się w palcach.
– Następnym razem wezmę posypkę i nie będę się trytytyty z tą czekoladą – sapnął. Trzy kostki zeżarł zanim starł ich odpowiednią ilość. Potem również trzy pokroił na mniejsze kawałki. Usypał sobie kopczyk z wiórków czekoladowych, podzielił na trzy równe części większe kawałki czekolady. Ciapał teraz żurawinę. Ubzdurało mi się, że słodkie i kwaśne będzie fajnym połączeniem.
Przypomniał sobie o co chodziło z wodą i mlekiem. Ktoś mu kiedyś zaszczepił ideologię, że mleko się nie przypala jak się garnczka dno wodą pokryje. Niby śmieszne, ale działało. Budyń przypalić się nie mógł…
Postawił mleko na gaz. Stał nad garnkiem i patrzył. W między czasie młoda Jaszczurka chciała uprowadzić rurki.
– Nie – sapnął królik. – Później.
Jaszczurka już zabierała się do porwania krakersów. Królik warknął. Obrona mu teraz nie była w głowie, pilnować musiał mleka żeby mu nie spieprzyło, a tu mu jakaś niewyrośnięta Jaszczurka uwagę odwraca.
Tak… Wystarczyło, że się królik odwrócił na sekundę. Mleko chciało uciekać z garnka.
– Niedobre mleko – szepnął króliczek do garnka i wlał rozmemłany proszek ze szklaneczki. Stał nad garnczkiem i mieszał, mieszał, mieszał…
– Budyniu, ale powiedz mi… Czy już jesteś dobry?
Wsadził widelczyk do pyszczka. Mruknął z zadowoleniem.
Przelał zawartość do trzech miseczek.
– Jaszczurko! – krzyknął. – Będziesz to jadł? – zapytał pokazując na żurawinę.
Jaszczurka się skrzywiła.
– Trudno… – i zabrał się za strojenie deseru dla Jaszczurki.
– Dwie rurki, kawałki czekolady… A bez żurawiny, dobra. Jeszcze bita śmietana i czekoladowe ścinki.
Taki sam deser tylko z dodatkiem żurawiny zaniósł królik Smoczycy.
– Och! – pisnęła i zamiast jeść, zrobiła fotkę i zaczęła się chwalić.
– Chwalipięta – pomyślał królik i zajął się swoim deserem.
****
– Jak dorosnę chcę być krokodylem – pisnął mały Smok, pieszczotliwie nazywany przez królika Jaszczurką                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                     « 

skarpetki w salonie

Z dedykacją dla jeża i jego skarpetek 😉
– Jeżu – zaczął króliczek. – Czy nie sądzisz, że w tych łuskach Smoczycy tyłek wygląda zacnie?
Jeż się nienaznaczanie zarumienił i skinął głową.
– Tak… – ciągnął króliczek, wdrapując się po korze drzewa obok jeża. – Ta kwestia nie podlega dyskusji.
****
– A jeż może mi pomóc? – zapytała Smoczyca.
– Nie – warknął w żartach króliczek. – Napisałaś, że sama zrobisz – wyszczerzył ząbki.
Prowokował. Nawet sam nie wiedział jak bardzo prowokował… Cierpliwość Smoczycy nie zna granic… Chyba. Zabrała się za obieranie marchewki, chwilę później już tarła cukinię, marchew i zaczęła mruczeć coś pod nosem, jakieś klątwy pewnie rzucała na cebulę, bo właśnie cebuli nadszedł kres.
Królik pociągał nosem, zapach cebuli drażnił zmysł powonienia i wyciskał ciecz z oczu. Stał i mieszał widelcem w misce z jogurtem…
– Królik w czosnku – mamrotał pod nosem.
– E? – zainteresowała się Smoczyca.
– Cały jamnik walił czosnkem. Następnym razem albo przyniosę gotowy sos czosnkowy, albo zrobię go na miejscu – naburmuszył się.
Mała konsternacja.
– Jeżu?! Co robisz?
– Zamiatam salon.
Smoczyca spojrzała na królika, królik na Smoczycę i parsknęli śmiechem w porozumieniu. Królik zapluł sciankę, a Smoczycy łzy pociekły z oczu. Królikowi aż widelec z łapki wypadł, Smoczyca zwinęła się w kłębek zanosząc się gardłowym śmiechem. A wszystko to przez słowo, jedno słowo. Legowisko Smoczycy jak już zapewne wiecie, nie obfituje w nadmiar metrów kwadratowych…
Jeż stanął w konsternacji w przedpokoju w jednej łapce trzymając szczotkę, a w drugiej szufelkę.
– Twoje robaki narozrabiały – powiedział.
Smoczyca ma trzy robaki. Dwa czarno-białe – Polę, samiczkę, dość spokojną, ale kichającą oraz Bemola, chłopca, rozbójnika, fetyszystę. Jest jeszcze szary w prążki – Jasio, jego to prawie nie widać.
– Sierść zrzucają, fruwa to to wszędzie – tłumaczył.
Królik wepchał jeżowi widelec z odrobiną sosu do pyszczka.
– Ostrzegam, kwaśne.
Stali nad Smoczycą i patrzyli jak robi placki z cukinii. Królik się oblizywał, jeż się oblizywał, a jak nie patrzyła radośnie, ze świecącymi oczkami robili ruch łapkami jakby walili sztućcami w stół, domagając się karmy.
****
– Mmmm – mruknął króliczek.
Nie przypominał sobie, aby jadł w takiej formie marchewkę z dodatkiem czegoś zielonego, co przypominało mu ogórka. Wyrośniętego, ale jednak ogórka, a ogórki mu się dziwnie kojarzyły.
Mimo to królik mruczał, jeż się oblizywał tak bardzo, że językiem zahaczył o talerzyk i też go oblizał… Smoczyca uśmiechała się mając frajdę z dokarmiania swoich przyjaciół z lasu.
****
Jeż już powoli się zbierał do swojej norki.
– Kabaretki ma – powiedziała dumnie Smoczyca aż błysło Jej oko.
– Ja chcę zobaczyć – szepnął królik, akcentując każde słowo. – Mogę, mogę? – krzyczał do jeża schowanego za harmonijką w łazience.
– Zaczekaj – odszepnął.
Stał królik i się głupio uśmiechał, przeskakiwał z nogi na nogę.
– Już? Już? Mogę? – dopytywał grzecznie.
Harmonijka zgrzytnęła.
– Ahhhh – klasnął w łapki i podskoczył. – Jakie masz ładne skarpetki! – zachwycił się.
Patrzył, oglądał, macać chciał. Zerkając na Smoczyce niepewnie wyciągnął łapkę.
– Mrrrr – zamruczał. – Lubię samców w skarpetkach, ale częściej ich łapki zgrabniej w nich wyglądają niż moje własne – powiedział, podziwiając samonośne skarpetki jeża.
                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                       

zdrada

– Zdradzam Cię – powiedział z poważną miną króliczek. – Zdradzam i nie kryję, że mnie to jara jak węgiel podpałka do grilla – wyszczerzył ząbki w uśmiechu.
Umościł sobie legowisko z trawy i listków. Oparł się o bok smoczycy.
– Zdradzam Cię! Słyszysz? – szturchnął Ją w bok.
– Słyszę – odpowiedziała spokojnie Smoczyca. – Gadasz o dziwnych rzeczach.
– Ja? O dziwnych?! – oburzył się. – Zdradzam Cię! Ukarz mnie za nieposłuszeństwo.
Smoczyca się tylko uśmiechnęła szyderczo.
– Przestań już mlaskać i zjedz coś konkretniejszego… Głodny nie jesteś sobą i strasznie gwiazdorzysz.
– Nie mam snickersa… – zmartwił się.
– Nie prowokuj mnie dzisiaj… W ogóle mnie nie prowokuj.
– Tak, tak wiem. Jak będę prowokował to nie dostanę, albo dostanę tak, że mi nie będzie smakowało…
– No.
– Otwórz pyszczek – uśmiechnął się szeroko podstawiając Smoczycy coś w łapce pod pysk.
– Nie przekupisz mnie…
– Jak to? Żelkami cię nie przekupię?
– Nie.
– A wiesz… że całkiem przypadkiem mam w norce paczkę Maltanek?
– Oszukujesz! – roześmiała się Smoczyca.
😀        

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz