Tuż po katastrofie smoleńskiej ktoś aż trzy razy korzystał z telefonu prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Sprawę przekazano do zbadania, jednak polska prokuratura wojskowa uznała, że nie doszło do popełnienia przestępstwa i przekazała postępowanie prokuraturze cywilnej, która je umorzyła.
O tym, że ktoś korzystał z prezydenckiego telefonu, poinformował „Nasz Dziennik”, przytaczając ekspertyzę Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wynika z niej, że nieustalona osoba uruchamiała 10 i 11 kwietnia 2010 r. telefon zarejestrowany na Kancelarię Prezydenta, a użytkowany przez Lecha Kaczyńskiego. Pierwszy raz aparat uruchomiono kilka godzin po katastrofie – o godzinie 10.46, a dzień później o godz. 12.40 i 16.20.
Ponadto, z ekspertyz ABW wynikało, że również inne urządzenia elektroniczne należące do ofiar katastrofy były użytkowane.
Jak podawał “Nasz Dziennik”, biegli z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego badali aparaty fotograficzne, kamery wideo, laptopy, telefony komórkowe, karty pamięci należące do ofiar katastrofy, zabezpieczone na miejscu zdarzenia. Co ciekawe, uzyskane ekspertyzy wskazywały, że po 10 kwietnia część z odnalezionego sprzętu elektronicznego mogła być używana. – Z posiadanych przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie opinii wynika, iż w przekazanych do badań niektórych nośnikach ujawniono ślady ingerencji pochodzące z okresu od 10 kwietnia 2010 r. do 16 kwietnia 2010 r. – potwierdzał jeszcze w 2013 roku Pułkownik Zbigniew Rzepa, ówczesny rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej.
Choć dowody na takie ingerencje były dość mocne, za rządów Donalda Tuska sprawa ta nie została dogłębnie zbadana. Faktem jest, że nie wszystkie rzeczy osobiste mogły wrócić do Polski, a o niektórych z nich rodziny poległych dowiadywały się nawet kilka lat po katastrofie.
Jeszcze w kwietniu 2013 roku w jednostce Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim rodziny identyfikowały rzeczy swoich bliskich znalezione we wraku TU-154M na jesieni. Rodziny nie kryły oburzenia faktem, że tak duże przedmioty znaleziono we wraku samolotu, dopiero gdy elementy przeniesiono pod wiatę i dopiero 2,5 roku po katastrofie.
Czy zatem wszystkie rzeczy osobiste trafiły tam, gdzie powinny? Kto i po co grzebał w urządzeniach elektronicznych użytkowanych przez najważniejsze osoby w państwie? Na te pytania wciąż nie znamy odpowiedzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz