Niektórzy Polacy naczytali się za dużo na temat absurdów w unijnych przepisach i stali się przewrażliwieni. Wszędzie widzą wścibski urzędniczy nos biurokraty z Brukseli. W poszukiwaniu zatraconego w unijnych rozporządzeniach rozsądku, sami rozsądek zgubili. Dowód? Ostatnio w Europie zaczęły obowiązywać nowe, dość restrykcyjne, przepisy związane z ochroną danych osobowych (tzw. RODO). Rozporządzenia nakładają kary za niefrasobliwy stosunek do katalogowania nazwisk, czy za niewłaściwe archiwizowanie informacji o osobistych sprawach konkretnego człowieka. Strach przed tymi karami zapanował tak wielki, że bliscy znajomi przestają być względem siebie otwarci, a np. nauczyciele nie chcą zwracać się do uczniów po imieniu i nazwisku (przecież mogłoby to świadczyć, że nauczyciel kataloguje uczniów i archiwizuje dane na ich temat)!
Opowieści o tym, że urzędnicy z Brukseli kazali mierzyć krzywiznę bananów, przemianowali ślimaki z mięczaków na ryby albo obwieścili, że woda nie nawadnia, śmieszyły i przerażały, niemniej – po pierwszym szoku – należało do tych rewelacji podejść z dużym dystansem. Nie każdy idiotyzm w prawie skutkuje tym, że wszyscy stajemy się idiotami i zaczynamy funkcjonować w “Matrixie”. Po to istnieje orzecznictwo, by odwoływać się w nim do praw ogólniejszych, którym bliżej jest do tzw. zdrowego rozsądku.
Ale niektórzy Polacy o tym zapomnieli. Z taką nadgorliwością zaczęli stosować przepisy z nowego Rozporządzenia o Ochronie Danych Osobowych (RODO), że postawili świat na głowie. Świetnie opisał to serwis echodnia.eu. W artykule podano trzy “zabawne” przykłady z Kielc. Pierwsza sytuacja wydarzyła się w przychodni. Bardzo chora kobieta wysłała do placówki swojego leciwego męża. Dyżurujący lekarz miał wypisać chorej receptę i przekazać ją w ręce posłańca. Mąż miał zrealizować ową receptę w aptece i zanieść lekarstwa chorej żonie. Plan spalił na panewce. Mąż nie otrzymał recepty, więc nie zrealizował jej w aptece i w efekcie nie zaniósł medykamentów ukochanej. Wszystko przez nadgorliwą pielęgniarkę, która zażądała od staruszka pisemnego upoważnienia od chorej. Ostatecznie skończyło się na tym, że mąż nie miał już siły poczłapać do przychodni po raz drugi, więc chora pofatygowała się po receptę osobiście.
Drugi przykład. Jeszcze lepszy. W VI Liceum Ogólnokształcącym imienia Juliusza Słowackiego w Kielcach w poniedziałek nauczyciel sprawdzał w klasie listę obecności. Nie wyczytywał jednak uczniów z imienia i nazwiska, jak to robił zazwyczaj, ale obecność sprawdzał po literach klas i numerach w dzienniku, mówiąc F1, F2, F3 i tak dalej – czytamy w serwisie echodnia.eu. – Może któryś z nauczycieli zrobił sobie po prostu żarty? – tak zareagowała dyrektorka liceum, gdy usłyszała o tej historii od dziennikarzy. Ci z kolei dowiedzieli się o niej od ojca jednej z uczennic. – Jak mi to córka opowiedziała, byłem nie tyle już zdziwiony, co wręcz zszokowany – mówił ojciec.
Trzeci przykład to sytuacja, która miała wydarzyć się w jednym z gabinetów stomatologicznych. Jeden z dentystów opowiadał o pacjencie, który nie chciał podać imienia i nazwiska ani PESEL-u, bo bał się, że jak to zrobi, to dostanie dużą karę finansową. – Zamurowało mnie, bo nie spodziewałem się, że aż do czegoś takiego może dojść ze względu na RODO – twierdzi rozmówca echodnia.eu.
Polacy powinni pamiętać, że w RODO nie chodzi o to, by małżonkowie pytali siebie nawzajem, czy mogą przetrzymywać swoje dane. Nie chodzi też o to, by śledzić, piętnować i karać każdego, kto ma jakikolwiek notes z nazwiskami. W RODO chodzi o to, by zmusić firmy i państwowej instytucje do szanowania prywatności zwykłego człowieka. Niestety, wygląda na to, że przez jakiś czas będziemy jeszcze słuchali i czytali o Polakach, którzy nieco opacznie zrozumieli nowe prawo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz