Dodano: 27.05.2016 [12:48]
O tym, że w postaci KOD-u mamy do czynienia z kolejną, schyłkową formą ideologii komunistycznej, świadczy stosunek tego ruchu do niepodległości Polski. Na tym tle polska lewica była – jak wiadomo – podzielona od końca XIX wieku. Ludwik Waryński, Róża Luksemburg, SDKPiL – uważali postulat odbudowy niepodległego państwa polskiego za relikt ideologii burżuazyjnej. Co prawda obecnie „postęp” ma przyjść z Zachodu, a nie ze Wschodu, Moskwę zastąpiła Bruksela, a Różę Luksemburg – Róża Thun, ale stosunek do niepodległości Polski jest mniej więcej taki sam
Działania opozycji parlamentarnej Anno Domini 2016 kierowane ideologicznie przez Komitet Obrony Demokracji przedstawia się zazwyczaj, także w mediach prawicowych, jako pucz, „wojnę polsko-polską”, czyli w sumie poważny ruch, który może zapewnić establishmentowi III RP powrót do władzy sprawowanej, z małymi przerwami, przez ostatnie 25 lat. Zastanówmy się jednak, czy są to oceny uzasadnione. Żeby taki polityczny come back był możliwy, opozycja musiałaby posiadać prawidłową diagnozę polityki prowadzonej przez obecny rząd. Ponadto powinna mieć program na przyszłość lepszy od tego, z którym Platforma Obywatelska przegrała wybory w 2015 r.
Komitet Powrotu do Przeszłości
Tymczasem ocena działania rządów PiS przez opozycję ma charakter wyłącznie wiecowy i jest jaskrawo niepoprawna metodologicznie. Zamiast na całości polityki PiS, skupia się tylko na dwóch wybranych elementach: sporach o Trybunał Konstytucyjny i o uchodźców. Te dwie sprawy, wyrwane z szerokiego kontekstu, opozycja interpretuje przy tym w sposób tak skrajny, że aż śmieszny, o czym świadczy obfitość satyrycznych memów w internecie. Najgorzej dla działaczy i zwolenników KOD-u rokuje jednak to, że sami zdają się wierzyć we własną propagandę. A dodatkowo to magiczne myślenie na temat PiS łączy się z brakiem jakiegokolwiek programu pozytywnego, poza tym, żeby wszystko wróciło do stanu sprzed 2015 r. Czy z takim potencjałem KOD jest w stanie kiedykolwiek wygrać?
Podobno cuda się zdarzają, ale na zdrowy rozum jest to niemożliwe. Bo w rzeczywistości KOD jest typowym ruchem reakcyjnym, złożonym z prominentów i ślepych chwalców upadającego systemu politycznego. Zagrożenie utratą przywilejów, a jeszcze bardziej upadkiem dotychczasowych pewników, jawi im się w apokaliptycznych barwach jako rodzaj końca świata. To, co się obecnie w Polsce dzieje, jest dla nich „katastrofą”, a przecież nie można żyć w warunkach katastrofy. Ludzie, którzy tak myślą, nie mogą więc mieć żadnego pozytywnego programu na przyszłość, poza powrotem do tego, co było. I tu koło się zamyka, ponieważ to, co było i upadło, nie wróci, bo gdyby miało siłę wrócić, to by nie upadło.
W tym katastrofizmie, w jaki pogrążają się obecnie obrońcy III RP, spoza oparów absurdu prześwieca jedna trafna intuicja. Słusznie sądzą oni, że zmiana, jaka zachodzi w Polsce od 2015 r., jest czymś więcej niż zwykłą, powyborczą wymianą partii sprawujących władzę. Takie zmiany są w demokracji odwracalne. Jeśli jednak demokratyczne zwycięstwo PiS-u w 2015 r. ma być, według KOD, „upadkiem demokracji”, to znaczy, że mówiąc o „demokracji”, KOD ma na myśli coś innego niż same tylko demokratyczne procedury, które przecież nadal funkcjonują. Demokracja, według KOD, to sposób, w jaki te procedury funkcjonowały za czasów PO i Unii Wolności, za kadencji Komorowskiego i Kwaśniewskiego. To kształt, w jakim system polityczny III RP narodził się w rozmowach w Magdalence, to system dystrybucji dóbr i awansów oraz cała jego otoczka stworzona przez koncesjonowane media i medialne autorytety. Temu wszystkiemu rzeczywiście obecna władza chce położyć kres. Kiedy więc KOD mówi, że broni „zagrożonej demokracji”, sam daje najlepszy dowód, że demokracja jest dla niego po prostu konkretnym układem władzy trwającym od ćwierćwiecza dzięki różnym przemianom i adaptacjom, ale pierwotnie skonstruowanym na mocy porozumienia z komunistami.
Spadkobiercy Róży Luksemburg
Przypomnijmy, że najważniejsi „demokraci”, z którymi dogadywał się w Magdalence Czesław Kiszczak, byli ludźmi przez swoje biografie i postawy ideowe głęboko związanymi z panującą w PRL władzą. Na ich czele stał agent SB Lech Wałęsa – TW „Bolek” [według akt IPN – red.]. Sztabem i mózgiem ekipy reprezentującej „demokrację” byli B. Geremek, J. Kuroń i A. Michnik – działacze o komunistycznych korzeniach, których poglądy ewoluowały od stalinizmu przez rewizjonizm lat 60. do zachodnioeuropejskiego eurokomunizmu w latach 70. Dogadanie się pod koniec następnej dekady dawnych partyjnych odszczepieńców, którzy znaleźli sobie nowy wzór i patronat w nowej lewicy zachodnioeuropejskiej, z kierownictwem partii, miało kluczowy wpływ na kształt wyjściowy i ewolucję polityczną III RP. Droga Geremka, Kuronia i Michnika stała się ideologicznym wzorem ewolucji dla większej części członków PZPR i jej społecznego zaplecza. Mówiło się – i KOD mówi tak nadal – że była to droga „od totalitaryzmu do demokracji”, „ze Wschodu na Zachód”. Nie zauważa się tylko, że cała ta droga, którą przeszli najpierw rewizjoniści partyjni, a później „partyjni liberałowie” (tacy jak twórca TVN Mariusz Walter), prowadząc poniekąd rzeczywiście „ze Wschodu na Zachód”, prowadziła jednak od jednej, sowieckiej formy ideologii marksistowskiej do innej – zachodnioeuropejskiej – formy tej samej ideologii. Ponieważ obecnie ta ideologia rządzi Unią Europejską i jest główną treścią prounijnej retoryki KOD-u, można postawić tezę, że to, co KOD nazywa „demokracją” i czego broni, nie jest demokracją, tylko przedłużonym w warunkach III RP trwaniem formacji komunistycznej, przekształconej z modelu sowieckiego na model zachodnioeuropejski.
Słowo „komunizm” wydaje się odległe od praktycznych problemów 2016 r. w Polsce. Ludzie młodzi uważają to słowo za synonim przeszłości nieznanej im z doświadczenia, a pokolenie Solidarności żyje w przekonaniu o nieaktualności tego tematu, symbolicznie rzecz ujmując, od dnia, w którym aktorka Joanna Szczepkowska wygłosiła na antenie TVP słynne zdanie: „Proszę Państwa, 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm”. Owszem, krytycy III Rzeczypospolitej w minionych dekadach postrzegali te procesy mniej naiwnie: demaskowali przemożny wpływ partyjnej nomenklatury na przebieg procesów gospodarczych oraz zakulisowy wpływ tajnych służb PRL na życie polityczne. Ale to, co nazywano „postkomunizmem”, uważano jednak za formację odrębną od komunizmu sensu stricto. Zdanie odrębne wyraził tylko Jarosław Marek Rymkiewicz, ale jego opinię, że środowisko „Gazety Wyborczej” jest „spadkobiercą duchowym Róży Luksemburg”, mainstream uznał za insynuację, a poeta został za to zdanie skazany przez warszawski sąd w procesie cywilnym z powództwa Adama Michnika.
Jeśli spojrzeć na opinię Rymkiewicza z perspektywy dzisiejszej, przyglądając się jednocześnie ewolucji, jaką przeszedł w ostatnich latach establishment polityczny III RP, oraz podstawom ideowym, na jakich obecnie organizuje się KOD, można zauważyć, że poeta został skazany nie za pogląd bezpodstawny, ale wyjątkowo wręcz przenikliwy i proroczy. Przywołując nazwisko Róży Luksemburg, Rymkiewicz spojrzał na naszą współczesność w kontekście historycznego, długiego trwania. Skoro bowiem komunizm na ziemiach polskich był ruchem sięgającym korzeniami ostatnich dekad XIX stulecia, to wszelkie opisy „końca komunizmu” powinny jakoś brać pod uwagę to, czym był komunizm i jak się on zmieniał na przestrzeni całego tego czasu.
Czy komunizm upadł 4 czerwca?
Deklaracja Joanny Szczepkowskiej, że „4 czerwca skończył się w Polsce komunizm”, stała się symbolem magicznego myślenia o polityce i historii. Jak to było możliwe, że Polacy, którzy w 1987 r. byli przekonani, że ZSRS nie może upaść i komunizm będzie trwał do końca ich życia, pięć lat później byli już całkowicie owładnięci tym magicznym myśleniem, że komunizm skończył się z dnia na dzień? Nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie, ale roboczo można by postawić tezę, że umożliwiała to koncepcja komunizmu, jaką – bardziej lub mniej świadomie – wyznawała w latach 80. większość solidarnościowych elit. Zalążek tej koncepcji, czy raczej wyobrażenia o tym, czym jest komunizm, można do dziś znaleźć w kultowej książce przedsierpniowej opozycji „Kościół – lewica – dialog” Adama Michnika (1977).
Spośród kilku desygnatów pojęcia komunizmu, takich jak ideologia, ustrój i praktyka polityczna, Michnik wybierał ustrój i praktykę polityczną, identyfikując komunizm z autorytarną metodą rządzenia państwem oraz narzędziami tego rządzenia: partią typu leninowskiego i policyjnym aparatem terroru. Z czasem, choć nie bez oporów, do tych desygnatów komunizmu dodano ustrój gospodarczy realnego socjalizmu. Przy takich założeniach, w czasie gdy PZPR uległa samorozwiązaniu, SB zostało zastąpione przez nowe struktury, a w gospodarce zaczęła się neoliberalna prywatyzacja, teza o „końcu komunizmu” wydawała się bezdyskusyjna i oczywista.
To pozornie oczywiste myślenie nie uwzględniało jednak pytania o to, co się stało z komunizmem jako ideologią. Przytłaczająca większość Polaków, którzy nigdy nie byli przekonanymi komunistami, zadowoliła się opinią, że ideologia komunizmu jest martwa i w związku z tym „nie ma o czym mówić”. Tymczasem w myśleniu tej części opozycji demokratycznej, którą tworzyli dawni rewizjoniści marksistowscy, rzecz wcale nie przedstawiała się tak prosto. We wspomnianej książce „Kościół – lewica – dialog” Michnik potępiał komunizm jako system autorytarny – jeden z wielu systemów autorytarnych. Ale komunistyczną ideologię odrzucał tylko w ograniczonym zakresie, w takim, w jakim ta ideologia uzasadniała i usprawiedliwiała autorytarne metody władzy. Po zrzuceniu z siebie krępującej powłoki „dyktatury proletariatu” cała reszta ideologii komunistycznej z marksistowsko-leninowskiej poczwarki wyfruwała u Michnika jako piękny i kolorowy motyl „lewicy laickiej”.
Przyjmowany powszechnie pogląd, że lewica laicka nie może być utożsamiana z komunizmem, nie był jednak tak oczywisty, jak się większości solidarnościowych elit wydawało. Problem pojawiał się przy jego konfrontacji z inną oczywistością: tą mianowicie, że lewicowa ideologia, wykraczająca daleko poza problematykę stricte polityczną i gospodarczą, była zawsze niezbywalną częścią doktryny komunizmu. W tym zakresie podstawową charakterystykę poglądów lewicy laickiej przynosiły (pośrednio) końcowe rozdziały „Głównych nurtów marksizmu” Leszka Kołakowskiego, mówiące o formie, jaką marksizm zachodnioeuropejski przybrał po rewolucji bolszewickiej w Rosji, w ramach m.in. poglądów Antonio Gramsciego, szkoły frankfurckiej, Herberta Marcuse (jednego z najważniejszych patronów kontrkultury lat 60. XX wieku).
Ze Wschodu na Zachód
Przejście głównej części marksistowskich rewizjonistów i politycznych liderów warszawskiej młodzieży lat 60. z ideologii komunistycznej typu sowieckiego, którą ci ludzie dziedziczyli po rodzicach, na ideologię komunistyczną typu zachodnioeuropejskiego – okazało się dla nich kluczem do sukcesu. Warszawscy neofici eurokomunizmu, w oczywisty sposób orientujący się w stronę bogatego i atrakcyjnego Zachodu, zaczęli się bowiem wynędzniałym mieszkańcom PRL przedstawiać w roli zwolenników Zachodu i reprezentantów jego wartości. Jacek Kuroń, były czerwony harcerz, jako lider opozycji i minister rządu Mazowieckiego stale paradował w dżinsowych ubrankach, uznawanych w PRL za symbol Zachodu. Bronisław Geremek, aktywista PZPR w Polskiej Akademii Nauk, ze stypendiów w Paryżu wrócił w angielskiej marynarce w kratkę, z brodą mędrca i z fajką intelektualisty. To imponowało. Adam Michnik, który też jako prześladowany dysydent znalazł się w latach 70. w Paryżu, przedstawiał się jako znajomy Jean Paula Sartre’a i Jane Fondy.
Miało to wszystko systemowy charakter. Rewolucja nie miała już przemawiać „żelazną, dialektyczną logiką”, jak w czasach „heglowskiego ukąszenia”. Teraz miała przemawiać – i przemawiała – do wyobraźni i zmysłów piosenką „Imagine” Johna Lennona i duetami Serge Gainsbourga z Jane Birkin. Skoro w krajach kapitalistycznych przegrała marksistowska idea rewolucji gospodarczej, bo proletariat uzyskał materialny dobrobyt i drobnomieszczańską stabilizację, to nowa lewica zastąpiła koncepcję rewolucji ekonomicznej rewolucją kulturalną, seksualną, ekologiczną. Odwieczny cel rewolucji – zniszczenie starego społeczeństwa i starego człowieka – i zastąpienie ich przez nowe społeczeństwo i nowego człowieka – miał być odtąd urzeczywistniany na innych zasadach. Nowa lewica w rolę ofiar systemu, zamiast robotników, wpisała prześladowane mniejszości (Żydów, kobiety, homoseksualistów oraz wszelkie diaspory – w zależności od miejsca i czasu występowania – narodowe, rasowe, religijne oraz przyrodę). W roli rzeczników tego nowego proletariatu osadziła też jego nową awangardę, czyli samą siebie, w towarzystwie studentów, piosenkarzy, gwiazd pop-kultury i ekologów. Starą marksowską utopię powszechnego dobrobytu („każdemu według potrzeb”), zrealizowaną praktycznie w bogatych i opiekuńczych państwach kapitalistycznych, a więc nieatrakcyjną dla pokolenia, które zostało w nich wychowane, postanowiono przelicytować utopią absolutnej wolności negatywnej definiowanej przez rewolucję seksualną (dziś gender) oraz „społeczeństwo otwarte”.
Czerwone przebija spod różowego
O ile wypełnienie strukturalnego modelu ideologii marksistowskiej wymagało wprowadzenia nowych elementów w części obejmującej program pozytywny, o tyle w części negatywnej nowa lewica w Polsce nie wysiliła się zbytnio na oryginalność. Po kilkuletnim etapie „dialogu” z Kościołem w 1989 r. powróciła do starej, komunistycznej retoryki „rozdziału Kościoła od państwa”. Wrogami społeczeństwa otwartego w Polsce okazały się moce dosłownie te same, z którymi walczyli rodzice „resortowych dzieci” za czasów Stalina: „ciemnogród”, „wstecznictwo”, „fanatyzm”, „faszyzm” – a przede wszystkim stare, dobre „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”, które ostatnio przetłumaczono na język angielski jako „hipernacjonalizm”.
O tym, że w postaci KOD-u mamy do czynienia z kolejną, schyłkową formą ideologii komunistycznej, świadczy też stosunek tego ruchu do niepodległości Polski. Na tym tle polska lewica była – jak wiadomo – podzielona od końca XIX wieku. Ludwik Waryński, Róża Luksemburg, SDKPiL – uważali postulat odbudowy niepodległego państwa polskiego za relikt ideologii burżuazyjnej; PPS Józefa Piłsudskiego był zaś partią niepodległościową. Pogląd, iż niepodległość Polski sprzeciwia się postępowi rewolucji, reprezentowała Komunistyczna Partia Polski, i to do tego stopnia, że na terenach wschodnich działała jako Komunistyczna Partia Zachodniej Białorusi i Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy. Stosunek do niepodległości dzielił też opozycję lat 70. i opozycyjną lewicę, czego najlepszym przykładem jest stosunek środowiska Kuronia i Michnika do Jana Olszewskiego. Lewica laicka, która wbrew deklaracjom nigdy nie objęła tradycji PPS-owskiej, przeorientowana na Zachód, przyjęła wobec Unii Europejskiej taką samą postawę pierwotnej lojalności, jaką przedwojenni komuniści zajmowali wobec Związku Sowieckiego. Co prawda obecnie „postęp” ma przyjść z Zachodu, a nie ze Wschodu, Moskwę zastąpiła Bruksela, a Różę Luksemburg – Róża Thun, ale stosunek do niepodległości Polski jest mniej więcej taki sam.
Można powiedzieć, że – zgodnie z leninowską nauką – jest to stosunek dialektyczny. Jak Róża Luksemburg dowodziła, że w imię rewolucji należy odrzucić nacjonalistyczne mrzonki, ponieważ „prawdziwym patriotyzmem” jest proletariacki internacjonalizm, tak KOD, który sprzeciwia się repolonizacji banków, podatkom od sieci handlowych, ulgom dla frankowiczów etc., demonstruje pod flagami biało-czerwonymi. Skoro bowiem nie przyjął się ani kolor różowy, ani orzeł z czekolady – lansowane za czasów prezydentury Komorowskiego – a flagi unijne wystawione przez PO w sejmie podczas sporu o Trybunał Konstytucyjny nie powstrzymały gwałtownego spadku notowań tej partii – to KOD postanowił walczyć nacjonalizmem, wracając do symboli narodowych.
Podobne fluktuacje postaw należą do stałych elementów taktyki ruchu komunistycznego, gdzie nazywało się to „prawdą etapu”. Komuniści byli bowiem przekonani, że „słuszne i prawdziwe” nie jest to, co słuszne i prawdziwe, ale to, co w danej sytuacji najlepiej służy skuteczności polityki prowadzonej przez partię. Prostą ilustracją obowiązywania „prawdy etapu” w ramach obozu III RP jest stosunek do Lecha Wałęsy. W 1989 r. był bohaterem; w roku 1991 biegającym „z siekierą” chuliganem, a od roku 1992 znowu jest bohaterem, skoro okazało się, że dobrze służył partii jako agent „Bolek”.
Ideologię i praktykę polityczną III RP określa przepoczwarzone dziedzictwo komunizmu. W znacznej mierze dziedzictwo to określa także ustrój społeczno-polityczny ukształtowany w czasach Donalda Tuska, kiedy to Polacy zostali podzieleni na dwie kategorie, z których tylko jedna uzyskała prawo do zajmowania wyższych stanowisk w administracji, sądach, kulturze i na uniwersytetach. Ostatecznie, przy wszystkich estetycznych różnicach, w III RP nastąpiło więc strukturalne odtworzenie systemu nomenklaturowego znanego z czasów PRL.
Tak, w największym skrócie i uproszczeniu, wygląda uzasadnienie sformułowanej na wstępie opinii, że obecna walka KOD-u (PO i Nowoczesnej) z rządem PiS nie jest żadną „wojną polsko-polską”, tylko ruchem typowo reakcyjnym, broniącym struktur ancien regime’u ukształtowanego podczas rozmów w Magdalence. Struktury te funkcjonowały przez ćwierć wieku, w końcu jednak zaczyna brakować im paliwa. Stara utopia komunistyczna upadła bezpowrotnie, a od utopii społeczeństwa permisywnego głoszonej przez nową lewicę, właśnie odwróciła się młodzież. Jeszcze niedawno Donald Tusk, dzierżący w Polsce władzę absolutną, po którychś z rzędu wygranych wyborach skarżył się mediom, że „nie ma z kim przegrać”. Nie miał z kim przegrać – a i tak przegrał! Na nic postpolityka. Na nic polityczny marketing. Polacy nie przyłączyli się do parad gejów i lesbijek, chociaż usilnie ich przekonywano, że tym razem to już na pewno te pochody zmierzają w świetlaną przyszłość. Jeszcze przez jakiś czas sobie pomaszerują – Komunizm Odchodzi Długo. Kończy się coś, co trwało długo, i dlatego właśnie wywołuje to tak duży rezonans.
Działania opozycji parlamentarnej Anno Domini 2016 kierowane ideologicznie przez Komitet Obrony Demokracji przedstawia się zazwyczaj, także w mediach prawicowych, jako pucz, „wojnę polsko-polską”, czyli w sumie poważny ruch, który może zapewnić establishmentowi III RP powrót do władzy sprawowanej, z małymi przerwami, przez ostatnie 25 lat. Zastanówmy się jednak, czy są to oceny uzasadnione. Żeby taki polityczny come back był możliwy, opozycja musiałaby posiadać prawidłową diagnozę polityki prowadzonej przez obecny
Komitet Powrotu do Przeszłości
Tymczasem ocena działania rządów PiS przez opozycję ma charakter wyłącznie wiecowy i jest jaskrawo niepoprawna metodologicznie. Zamiast na całości polityki PiS, skupia się tylko na dwóch wybranych elementach: sporach o Trybunał Konstytucyjny i o uchodźców. Te dwie sprawy, wyrwane z szerokiego kontekstu, opozycja interpretuje przy tym w sposób tak skrajny, że aż śmieszny, o czym świadczy obfitość satyrycznych memów w internecie. Najgorzej dla działaczy i zwolenników KOD-u rokuje jednak to, że sami zdają się wierzyć we własną propagandę. A dodatkowo to magiczne myślenie na temat PiS łączy się z brakiem jakiegokolwiek programu pozytywnego, poza tym, żeby wszystko wróciło do stanu sprzed 2015 r. Czy z takim potencjałem KOD jest w stanie kiedykolwiek wygrać?
Podobno cuda się zdarzają, ale na zdrowy rozum jest to niemożliwe. Bo w rzeczywistości KOD jest typowym ruchem reakcyjnym, złożonym z prominentów i ślepych chwalców upadającego systemu politycznego. Zagrożenie utratą przywilejów, a jeszcze bardziej upadkiem dotychczasowych pewników, jawi im się w apokaliptycznych barwach jako rodzaj końca świata. To, co się obecnie w Polsce dzieje, jest dla nich „katastrofą”, a przecież nie można żyć w warunkach katastrofy. Ludzie, którzy tak myślą, nie mogą więc mieć żadnego pozytywnego programu na przyszłość, poza powrotem do tego, co było. I tu koło się zamyka, ponieważ to, co było i upadło, nie wróci, bo gdyby miało siłę wrócić, to by nie upadło.
W tym katastrofizmie, w jaki pogrążają się obecnie obrońcy III RP, spoza oparów absurdu prześwieca jedna trafna intuicja. Słusznie sądzą oni, że zmiana, jaka zachodzi w Polsce od 2015 r., jest czymś więcej niż zwykłą, powyborczą wymianą partii sprawujących władzę. Takie zmiany są w demokracji odwracalne. Jeśli jednak demokratyczne zwycięstwo PiS-u w 2015 r. ma być, według KOD, „upadkiem demokracji”, to znaczy, że mówiąc o „demokracji”, KOD ma na myśli coś innego niż same tylko demokratyczne procedury, które przecież nadal funkcjonują. Demokracja, według KOD, to sposób, w jaki te procedury funkcjonowały za czasów PO i Unii Wolności, za kadencji Komorowskiego i Kwaśniewskiego. To kształt, w jakim system polityczny III RP narodził się w rozmowach w Magdalence, to system dystrybucji dóbr i awansów oraz cała jego otoczka stworzona przez koncesjonowane media i medialne autorytety. Temu wszystkiemu rzeczywiście obecna władza chce położyć kres. Kiedy więc KOD mówi, że broni „zagrożonej demokracji”, sam daje najlepszy dowód, że demokracja jest dla niego po prostu konkretnym układem władzy trwającym od ćwierćwiecza dzięki różnym przemianom i adaptacjom, ale pierwotnie skonstruowanym na mocy porozumienia z komunistami.
Spadkobiercy Róży Luksemburg
Przypomnijmy, że najważniejsi „demokraci”, z którymi dogadywał się w Magdalence Czesław Kiszczak, byli ludźmi przez swoje biografie i postawy ideowe głęboko związanymi z panującą w PRL władzą. Na ich czele stał agent SB Lech Wałęsa – TW „Bolek” [według akt IPN – red.]. Sztabem i mózgiem ekipy reprezentującej „demokrację” byli B. Geremek, J. Kuroń i A. Michnik – działacze o komunistycznych korzeniach, których poglądy ewoluowały od stalinizmu przez rewizjonizm lat 60. do zachodnioeuropejskiego eurokomunizmu w latach 70. Dogadanie się pod koniec następnej dekady dawnych partyjnych odszczepieńców, którzy znaleźli sobie nowy wzór i patronat w nowej lewicy zachodnioeuropejskiej, z kierownictwem partii, miało kluczowy wpływ na kształt wyjściowy i ewolucję polityczną III RP. Droga Geremka, Kuronia i Michnika stała się ideologicznym wzorem ewolucji dla większej
Słowo „komunizm” wydaje się odległe od praktycznych problemów 2016 r. w Polsce. Ludzie młodzi uważają to słowo za synonim przeszłości nieznanej im z doświadczenia, a pokolenie Solidarności żyje w przekonaniu o nieaktualności tego tematu, symbolicznie rzecz ujmując, od dnia, w którym aktorka Joanna Szczepkowska wygłosiła na antenie TVP słynne zdanie: „Proszę Państwa, 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm”. Owszem, krytycy III Rzeczypospolitej w minionych dekadach postrzegali te procesy mniej naiwnie: demaskowali przemożny wpływ partyjnej nomenklatury na przebieg procesów gospodarczych oraz zakulisowy wpływ tajnych służb PRL na życie polityczne. Ale to, co nazywano „postkomunizmem”, uważano jednak za formację odrębną od komunizmu sensu stricto. Zdanie odrębne wyraził tylko Jarosław Marek Rymkiewicz, ale jego opinię, że środowisko „Gazety Wyborczej” jest „spadkobiercą duchowym Róży Luksemburg”, mainstream uznał za insynuację, a poeta został za to zdanie skazany przez warszawski sąd w procesie cywilnym z powództwa Adama Michnika.
Jeśli spojrzeć na opinię Rymkiewicza z perspektywy dzisiejszej, przyglądając się jednocześnie ewolucji, jaką przeszedł w ostatnich latach establishment polityczny III RP, oraz podstawom ideowym, na jakich obecnie organizuje się KOD, można zauważyć, że poeta został skazany nie za pogląd bezpodstawny, ale wyjątkowo wręcz przenikliwy i proroczy. Przywołując nazwisko Róży Luksemburg, Rymkiewicz spojrzał na naszą współczesność w kontekście historycznego, długiego trwania. Skoro bowiem komunizm na ziemiach polskich był ruchem sięgającym korzeniami ostatnich dekad XIX stulecia, to wszelkie opisy „końca komunizmu” powinny jakoś brać pod uwagę to, czym był komunizm i jak się on zmieniał na przestrzeni całego tego czasu.
Czy komunizm upadł 4 czerwca?
Deklaracja Joanny Szczepkowskiej, że „4 czerwca skończył się w Polsce komunizm”, stała się symbolem magicznego myślenia o polityce i historii. Jak to było możliwe, że Polacy, którzy w 1987 r. byli przekonani, że ZSRS nie może upaść i komunizm będzie trwał do końca ich życia, pięć lat później byli już całkowicie owładnięci tym magicznym myśleniem, że komunizm skończył się z dnia na dzień? Nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie, ale roboczo można by postawić tezę, że umożliwiała to koncepcja komunizmu, jaką – bardziej lub mniej świadomie – wyznawała w latach 80. większość solidarnościowych elit. Zalążek tej koncepcji, czy raczej wyobrażenia o tym, czym jest komunizm, można do dziś znaleźć w kultowej książce przedsierpniowej opozycji „Kościół – lewica – dialog” Adama Michnika (1977).
Spośród kilku desygnatów pojęcia komunizmu, takich jak ideologia, ustrój i praktyka polityczna, Michnik wybierał ustrój i praktykę polityczną, identyfikując komunizm z autorytarną metodą rządzenia państwem oraz narzędziami tego rządzenia: partią typu leninowskiego i policyjnym aparatem terroru. Z czasem, choć nie bez oporów, do tych desygnatów komunizmu dodano ustrój gospodarczy realnego socjalizmu. Przy takich założeniach, w czasie gdy PZPR uległa samorozwiązaniu, SB zostało zastąpione przez nowe struktury, a w gospodarce zaczęła się neoliberalna prywatyzacja, teza o „końcu komunizmu” wydawała się bezdyskusyjna i oczywista.
To pozornie oczywiste myślenie nie uwzględniało jednak pytania o to, co się stało z komunizmem jako ideologią. Przytłaczająca większość Polaków, którzy nigdy nie byli przekonanymi komunistami, zadowoliła się opinią, że ideologia komunizmu jest martwa i w związku z tym „nie ma o czym mówić”. Tymczasem w myśleniu tej części opozycji demokratycznej, którą tworzyli dawni rewizjoniści marksistowscy, rzecz wcale nie przedstawiała się tak prosto. We wspomnianej książce „Kościół – lewica – dialog” Michnik potępiał komunizm jako system autorytarny – jeden z wielu systemów autorytarnych. Ale komunistyczną ideologię odrzucał tylko w ograniczonym zakresie, w takim, w jakim ta ideologia uzasadniała i usprawiedliwiała autorytarne metody władzy. Po zrzuceniu z siebie krępującej powłoki „dyktatury proletariatu” cała reszta ideologii komunistycznej z marksistowsko-leninowskiej poczwarki wyfruwała u Michnika jako piękny i kolorowy motyl „lewicy laickiej”.
Przyjmowany powszechnie pogląd, że lewica laicka nie może być utożsamiana z komunizmem, nie był jednak tak oczywisty, jak się większości solidarnościowych elit wydawało. Problem pojawiał się przy jego konfrontacji z inną oczywistością: tą mianowicie, że lewicowa ideologia, wykraczająca daleko poza problematykę stricte polityczną i gospodarczą, była zawsze niezbywalną częścią doktryny komunizmu. W tym zakresie podstawową charakterystykę poglądów lewicy laickiej przynosiły (pośrednio) końcowe rozdziały „Głównych nurtów marksizmu” Leszka Kołakowskiego, mówiące o formie, jaką marksizm zachodnioeuropejski przybrał po rewolucji bolszewickiej w Rosji, w ramach m.in. poglądów Antonio Gramsciego, szkoły frankfurckiej, Herberta Marcuse (jednego z najważniejszych patronów kontrkultury lat 60. XX
Ze Wschodu na Zachód
Przejście głównej części marksistowskich rewizjonistów i politycznych liderów warszawskiej młodzieży lat 60. z ideologii komunistycznej typu sowieckiego, którą ci ludzie dziedziczyli po rodzicach, na ideologię komunistyczną typu zachodnioeuropejskiego – okazało się dla nich kluczem do sukcesu. Warszawscy neofici eurokomunizmu, w oczywisty sposób orientujący się w stronę bogatego i atrakcyjnego Zachodu, zaczęli się bowiem wynędzniałym mieszkańcom PRL przedstawiać w roli zwolenników Zachodu i reprezentantów jego wartości. Jacek Kuroń, były czerwony harcerz, jako lider opozycji i minister rządu Mazowieckiego stale paradował w dżinsowych ubrankach, uznawanych w PRL za symbol Zachodu. Bronisław Geremek, aktywista PZPR w Polskiej Akademii Nauk, ze stypendiów w Paryżu wrócił w angielskiej marynarce w kratkę, z brodą mędrca i z fajką intelektualisty. To imponowało. Adam Michnik, który też jako prześladowany dysydent znalazł się w latach 70. w Paryżu, przedstawiał się jako znajomy Jean Paula Sartre’a i Jane Fondy.
Miało to wszystko systemowy charakter. Rewolucja nie miała już przemawiać „żelazną, dialektyczną logiką”, jak w czasach „heglowskiego ukąszenia”. Teraz miała przemawiać – i przemawiała – do wyobraźni i zmysłów piosenką „Imagine” Johna Lennona i duetami Serge Gainsbourga z Jane Birkin. Skoro w krajach kapitalistycznych przegrała marksistowska idea rewolucji gospodarczej, bo proletariat uzyskał materialny dobrobyt i drobnomieszczańską stabilizację, to nowa lewica zastąpiła koncepcję rewolucji ekonomicznej rewolucją kulturalną, seksualną, ekologiczną. Odwieczny cel rewolucji – zniszczenie starego społeczeństwa i starego człowieka – i zastąpienie ich przez nowe społeczeństwo i nowego człowieka – miał być odtąd urzeczywistniany na innych zasadach. Nowa lewica w rolę ofiar systemu, zamiast robotników, wpisała prześladowane mniejszości (Żydów, kobiety, homoseksualistów oraz wszelkie diaspory – w zależności od miejsca i czasu występowania – narodowe, rasowe, religijne oraz przyrodę). W roli rzeczników tego nowego proletariatu osadziła też jego nową awangardę, czyli samą siebie, w towarzystwie studentów, piosenkarzy, gwiazd pop-kultury i ekologów. Starą marksowską utopię powszechnego dobrobytu („każdemu według potrzeb”), zrealizowaną praktycznie w bogatych i opiekuńczych państwach kapitalistycznych, a więc nieatrakcyjną dla pokolenia, które zostało w nich wychowane, postanowiono przelicytować utopią absolutnej wolności negatywnej definiowanej przez rewolucję seksualną (dziś gender) oraz „społeczeństwo otwarte”.
Czerwone przebija spod różowego
O ile wypełnienie strukturalnego modelu ideologii marksistowskiej wymagało wprowadzenia nowych elementów w części obejmującej program pozytywny, o tyle w części negatywnej nowa lewica w Polsce nie wysiliła się zbytnio na oryginalność. Po kilkuletnim etapie „dialogu” z Kościołem w 1989 r. powróciła do starej, komunistycznej retoryki „rozdziału Kościoła od państwa”. Wrogami społeczeństwa otwartego w Polsce okazały się moce dosłownie te same, z którymi walczyli rodzice „resortowych dzieci” za czasów Stalina: „ciemnogród”, „wstecznictwo”, „fanatyzm”, „faszyzm” – a przede wszystkim stare, dobre „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”, które ostatnio przetłumaczono na język angielski jako „hipernacjonalizm”.
O tym, że w postaci KOD-u mamy do czynienia z kolejną, schyłkową formą ideologii komunistycznej, świadczy też stosunek tego ruchu do niepodległości Polski. Na tym tle polska lewica była – jak wiadomo – podzielona od końca XIX
Można powiedzieć, że – zgodnie z leninowską nauką – jest to stosunek dialektyczny. Jak Róża Luksemburg dowodziła, że w imię rewolucji należy odrzucić nacjonalistyczne mrzonki, ponieważ „prawdziwym patriotyzmem” jest proletariacki internacjonalizm, tak KOD, który sprzeciwia się repolonizacji banków, podatkom od sieci handlowych, ulgom dla frankowiczów etc., demonstruje pod flagami biało-czerwonymi. Skoro bowiem nie przyjął się ani kolor różowy, ani orzeł z czekolady – lansowane za czasów prezydentury Komorowskiego – a flagi unijne wystawione przez PO w sejmie podczas sporu o Trybunał Konstytucyjny nie powstrzymały gwałtownego spadku notowań tej partii – to KOD postanowił walczyć nacjonalizmem, wracając do symboli narodowych.
Podobne fluktuacje postaw należą do stałych elementów taktyki ruchu komunistycznego, gdzie nazywało się to „prawdą etapu”. Komuniści byli bowiem przekonani, że „słuszne i prawdziwe” nie jest to, co słuszne i prawdziwe, ale to, co w danej sytuacji najlepiej służy skuteczności polityki prowadzonej przez partię. Prostą ilustracją obowiązywania „prawdy etapu” w ramach obozu III RP jest stosunek do Lecha Wałęsy. W 1989 r. był bohaterem; w roku 1991 biegającym „z siekierą” chuliganem, a od roku 1992 znowu jest bohaterem, skoro okazało się, że dobrze służył partii jako agent „Bolek”.
Ideologię i praktykę polityczną III RP określa przepoczwarzone dziedzictwo komunizmu. W znacznej mierze dziedzictwo to określa także ustrój społeczno-polityczny ukształtowany w czasach Donalda Tuska, kiedy to Polacy zostali podzieleni na dwie kategorie, z których tylko jedna uzyskała prawo do zajmowania wyższych stanowisk w administracji, sądach, kulturze i na uniwersytetach. Ostatecznie, przy wszystkich estetycznych różnicach, w III RP nastąpiło więc strukturalne odtworzenie
Tak, w największym skrócie i uproszczeniu, wygląda uzasadnienie sformułowanej na wstępie opinii, że obecna walka KOD-u (PO i Nowoczesnej) z rządem PiS nie jest żadną „wojną polsko-polską”, tylko ruchem typowo reakcyjnym, broniącym struktur ancien regime’u ukształtowanego podczas rozmów w Magdalence. Struktury te funkcjonowały przez ćwierć wieku, w końcu jednak zaczyna brakować im paliwa. Stara utopia komunistyczna upadła bezpowrotnie, a od utopii społeczeństwa permisywnego głoszonej przez nową lewicę, właśnie odwróciła się młodzież. Jeszcze niedawno Donald Tusk, dzierżący w Polsce władzę absolutną, po którychś z rzędu wygranych wyborach skarżył się mediom, że „nie ma z kim przegrać”. Nie miał z kim przegrać – a i tak przegrał! Na nic postpolityka. Na nic polityczny marketing. Polacy nie przyłączyli się do parad gejów i lesbijek, chociaż usilnie ich przekonywano, że tym razem to już na pewno te pochody zmierzają w świetlaną przyszłość. Jeszcze przez jakiś czas sobie pomaszerują – Komunizm Odchodzi Długo. Kończy się coś, co trwało długo, i dlatego właśnie wywołuje to tak duży rezonans.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz