Nieudolne rządy PO i jej popleczników pod jednym względem okazują się porażająco skuteczne: kreują wewnętrzne animozje z iście szatańską wirtuozerią. Rozpalają złe emocje w stopniu, który nawet propagandyści PRL osiągali tylko przejściowo, w okresach nasilenia przemocy: w dobie stalinizmu, wydarzeń marcowych, w stanie wojennym. Platforma uzyskuje podobny efekt bez przelewania krwi, co oczywiście czyni ogromną różnicę w bilansie kosztów społecznych, tym niemniej równie brutalnie demoluje przestrzeń publiczną i ład wspólnotowy.
Ta porażająca skuteczność nie wynika oczywiście li tylko z socjotechnicznej biegłości w podsycaniu lęków i zarządzaniu emocjami. Takie praktyki znakomicie ułatwia kryzys polskiej wspólnoty powstały wskutek wstrząsu, jakim dla wielkiej rzeszy obywateli była transformacja ustrojowa dokonująca się równolegle z rewolucją technologiczną w zakresie komunikacji społecznej i uzupełniona jeszcze procesem tzw. kulturowej modernizacji. O ile reformy gospodarcze i ustrojowe zmieniły charakter i konfigurację istniejących przedtem więzi społecznych, przeciwstawiając sobie interesy grup wcześniej solidarnie antyreżimowych, o tyle wojna kulturowa rozchwiała normy regulujące relacje intymne, rodzinne i towarzyskie. Przeobrażenia objęły zatem najważniejsze poziomy społecznego funkcjonowania jednostki, rujnując poczucie bezpieczeństwa i kapitał zaufania. W rezultacie Polacy są zbiorowością ciężko straumatyzowaną, a taka oczywiście intensywnie generuje wewnętrzne konflikty, natomiast zupełnie nie radzi sobie z ich rozwiązywaniem. Tymi sporami można sterować znacznie precyzyjniej niż w wypadku ustabilizowanych wspólnot, zjednoczonych wokół celów i wartości powszechnie aprobowanych.
Jak Polak z Polakiem?
„Dogadaliśmy się jak Polak z Polakiem” – oświadczył Lech Wałęsa podczas podpisywania porozumień gdańskich, które zażegnywały konflikt nie mniej drastyczny niż dzielący współczesną scenę polityczną. Bieg wypadków obnażył wprawdzie naiwność tego przekonania, nie zmienia to jednak faktu, że w chwili, gdy przywódca strajku je artykułował, niosło ono słuchaczom konkretną i czytelną treść. Obecnie nikt nie odważyłby się takiej formuły wypowiedzieć serio, świadom, że byłaby ona tylko pustym frazesem, przedmiotem szyderstw i dowcipów.
„Jak Polak z Polakiem”? A cóż by to właściwie miało znaczyć w odniesieniu do dzisiejszych antagonistów? Że łączy ich tradycja narodowa? Ona po jednej ze stron barykady została przecież skutecznie zdekonstruowana, opluta, ośmieszona i wyrzucona na śmietnik jako balast hamujący rozwój. Wspólna przeszłość? Jej pamięć jest zaciekle plewiona. Troska o polskie państwo? Jedni pragną, by rozpłynęło się ono bez śladu w Unii Europejskiej, inni mają w nim status obywateli drugiej kategorii toteż się z nim nie identyfikują, co dobitnie pokazuje frekwencja wyborcza. Nawet świadomość zagrożenia nie jednoczy – nie dość, że Putin ma tu swoich stronników, którzy proponują „drogo sprzedać naszą suwerenność”, to jeszcze tchórzostwo urosło do rangi cnoty. „Nie oddałabym ci, Polsko, ani jednej kropli krwi” – śpiewa „nowoczesna patriotka”, ufna, że wystarczy kasować bilety, żeby wojna jej nie dosięgła. Cóż nas zatem łączy?
„Z zaciągu, nie z poboru…”
Język. Owszem, ten ciągle jeszcze gruntuje poczucie tożsamości, nawet jeśli został mocno znieprawiony. Wszelako język jako podstawowe spoiwo definiuje wspólnotę w kategoriach etnicznych, czyli znacznie prymitywniejszych niż te, których dopracowała się polska kultura, tworząc ideę wielonarodowej Rzeczypospolitej. To oczywisty regres w obrębie państwowości, która w czasach swojej potęgi stanowiła ojczyznę różnych nacji, języków i wyznań, a po upadku, w okresie rozbiorów, wciąż była zdolna wciągać cudzoziemców i innowierców w orbitę swoich wpływów. Jeszcze w dwudziestoleciu, przy wszystkich ówczesnych etnicznych napięciach, przynależność do polskiej wspólnoty warunkowana była raczej akcesem do pewnego kulturowego projektu niż pochodzeniem.
Jak to pięknie wywodził Marian Hemar: „…niezależnie od tego/Z jakiego pochodzę miasta/Ja w ogóle nie jestem/Polakiem od Króla Piasta,/Z krwi lechickiej, z przypadku/Nie z metrykalnych przyczyn./Moja ambicja, że jestem/Polakiem ochotniczym,/Z zaciągu, nie z poboru./Nie pamiętam od kiedy-/Od »Ojca zadżumionych«/Czy od »Lilli Wenedy«?/Czy od tej Alpuhary,/Z której Almanzor ocalał?/Od walki Ursusa z bykiem,/Gdy »amfiteatr oszalał«?/Od mojego pojedynku/Z Bohunem? Czy byłem zaczęty/Od mojej śmierci w ciele/Longina Podbipięty?”.
Egzotyczna genealogia
Dzisiaj cała ta genealogia nawet etnicznym Polakom wydaje się egzotyczna, bo ani o „Ojcu zadżumionych”, ani o „Lilli Wenedzie” nigdy nie słyszeli. Nic dziwnego, że na łamach „Newsweeka”, czyli trybuny tutejszej kołtunerii, stygmatyzuje się Juliana Kornhausera określeniem „z pochodzenia Żyd”, skoro jego niebagatelny wkład w polską literaturę – wiersze, powieści, wyśmienite szkice literackie – jest całkowicie obojętny kulturalnym analfabetom. To, co dawało Hemarowi (ale także Słonimskiemu, Tuwimowi, Grydzewskiemu etc.) prawo obywatelstwa, niemożliwe do zakwestionowania nawet przez antysemitów, dzisiaj jest w całkowitej pogardzie. Tym samym kluczowy przez stulecia wyznacznik tożsamości i integralności narodowej na naszych oczach wietrzeje i się ulatnia. W rezultacie wewnętrzne konflikty – zamiast dynamizować życie wspólnoty i motywować ją do obalania barier rozwoju – dzielą ją, rozsadzają i rujnują.
Świadome rozmiarów destrukcji środowiska konserwatywne odpowiadają na zagrożenie tak, jak to zwykli czynić obrońcy – zwierają szeregi, eliminują z nich potencjalne „słabe ogniwa”. Stąd biorą się rozmaite desperackie przedsięwzięcia, które dane jest nam ostatnio obserwować. A to próbuje się rewitalizować nie dość pociągającą tradycję, modyfikując panteon historycznych bohaterów, jak proponują Piotr Zychowicz i Rafał Ziemkiewicz. A to znów rewiduje się kanon literacki, jak to zrobił niedawno Jan Polkowski w swojej na wskroś prezentystycznej krytyce „Lalki”, prowadzącej do uznania jej za „pamflet na polskość”. Przeszłość musi być obarczona błędem, skoro stała się źródłem słabości. Teraźniejszość też budzi obawy, a czasem wręcz wprawia w panikę, podsuwając histeryczne gesty – np. apel o przeprowadzenie castingu do roli premiera w ogniu kampanii wyborczej. Te poczynania zamiast wzmacniać rozsypującą się wspólnotę, pogłębiają jeszcze jej chaos i dezorientację. A rzecz w tym, że nie wystarczy zwyciężyć w wyborach. Żeby powstrzymać degradację Rzeczypospolitej, ewentualnie obronić spokój jej domostw przed agresorem, trzeba potem stworzyć płaszczyznę porozumienia i współdziałania zajadle zwalczających się obywateli. Jak?
Przywrócić nadzieje
Może warto odwołać się do doświadczeń antenatów? W drugiej połowie XVIII w. dezintegracja polskiej wspólnoty politycznej była równie dramatyczna jak obecnie i także pogłębiana wojną kulturową między sarmatyzmem a oświeceniem. Rekonstrukcji narodowej tożsamości dokonali romantycy, niejako uciekając do przodu. Wykreowali projekt pożądanej niepodległości, wpisany w ład etyczny i metafizyczny. Wydawał się on wówczas fantazją, jednak dostatecznie atrakcyjną, by zawładnąć wyobraźnią współczesnych i następnych pokoleń tak przemożnie, że z jednej strony zapewnił im duchową ojczyznę w zastępstwie tej, którą starto z mapy, a z drugiej zmobilizował do starań o jej urzeczywistnienie, do pokonywania podziałów i prywaty w imię porywającej wizji przyszłości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz