2015/03/29

Andrzej Grabowski dla "Newsweeka": Już się nie wstydzę


Aktor Andrzej Grabowski. Fot. Filip Ćwik
Po pierwszych odcinkach „Kiepskich” spotkałem kolegę aktora i on do mnie wrzeszczy: „Widziałem, w takim gównie grasz. Ja bym odmówił”. Na co ja: „A zaproponował ci ktoś?”. „Nie”. „To jak ci zaproponuje, to se odmów” – opowiada aktor Andrzej Grabowski.


Newsweek: Chciałbym z panem o guście porozmawiać. O tym, co to jest żenada i chałtura. Ale najpierw muszę wyznać, że trochę się pana boję.
Andrzej Grabowski: 
Wszyscy się mnie obawiają. Nie wiem czemu.
Newsweek: Bo pan wygląda groźnie. No i chodzi pan tak bojowo.
Andrzej Grabowski: 
Możliwe, że ja mową ciała daję znak: „Nie podchodź. Bo mogę uderzyć”. Ale wie pan, jakbym się do każdego uśmiechał...
(W stronę naszego stolika, a siedzimy w kawiarni, idzie jakiś chłopak. Wyraźnie nakierowany na Grabowskiego. Jest już blisko, już otwiera usta, ale nagle rezygnuje).
O, widzi pan, już się amator znalazł. Tylko że zobaczył dyktafon, pomyślał: „O, zajęty”. I ja tak mam bez przerwy. Na przykład jechałem na plan filmowy, zatrzymałem się w Supraślu, żeby zjeść pierogi. I podeszło trzech. Żeby zdjęcia zrobić, jak ja te pierogi jem. A potem kolejny się dosiadł i mówi: „Niech sobie pan spokojnie je, ja poczekam, aż pan skończy”. Taki był łaskawy.

Newsweek: I pan tak sobie jadł...
Andrzej Grabowski: 
 ... a on mnie zagadywał. Że gorąco, ale pewnie będzie padać itd. No i teraz niech pan powie, czy to jest brak gustu z ich strony, czy z mojej, bo są aktorzy, którzy lubią, jak im się zdjęcia robi i prosi o autografy?

Newsweek:A pan nie znosi?
Andrzej Grabowski:
  Szczególnie jak się do mnie zwracają: „Cześć, Ferdek”. I poklepują po plecach. Niech pan powie, czy to nie jest chamstwo?

Newsweek:Czytałem, że jak pewna pani się tak do pana zwróciła, a potem jeszcze zaczęła pana do zdjęcia ciągnąć, to pan też ją zaczął ciągnąć. A potem zapytał, czy jej jest tak miło?
Andrzej Grabowski: 
 A raz, to było bardzo rano, szedłem do samochodu i jakiś facet do mnie: „Cześć Ferdek, jak tam leci?”. No to go złapałem. Mniejszy był, więc go podniosłem, ale nagle się zreflektowałem. No bo czemu on w sumie winien. Przecież chciał być miły.

Newsweek:A w sumie czemu pan tak reaguje?
Andrzej Grabowski: 
No przecież nie jestem Ferdynandem, a w naszym społeczeństwie istnieje przekonanie, że aktor grający w serialu to nie jest aktor, tylko postać prawdziwa. Więc ludzie myślą, że mieszkam we Wrocławiu, jestem bezrobotnym, i dziwią się bardzo, jak wsiadam do audi Q7, a w restauracji nie jem kaszanki.

Newsweek: Dużo pan występuje? Wie pan, tak wakacyjnie?
Andrzej Grabowski: 
Te czasy, kiedy się w domach wczasowych grało, już się skończyły. Ale pamiętam, jak się jeździło i robiło spektakle, głównie małe formy, czasami bardzo dobre.

Newsweek: Na przykład?
Andrzej Grabowski:
 „Remont” Andrzeja Kondratiuka, „Oskarżony Wilhelm Rusin” Wieśka Dymnego, „Cesarz” Ryszarda Kapuścińskiego... To były dość ambitne rzeczy, a nie tylko głupie, kretyńskie komedyjki, farsy, którymi się dziś zapełnia sale. Wiem, bo jak przejeżdżam przez jakieś miasto, to widzę afisze z idiotycznymi tytułami. Nie oglądam, bo nie mam czasu i ochoty, ale uważam, że stand-upy, mówię o tych jednoosobowych wykonaniach, którymi zajmują się głównie Jurek Kryszak, Czarek Pazura, Piotr Bałtroczyk, no i ja, bardzo często znacznie więcej znaczą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz