2016/08/27

Bliźniaczki w habitach

                           Światowy Dzień Życia Konsekrowanego stwarza okazję do głębszej refleksji całego Kościoła nad darem życia poświęconego Bogu. Swoje powołanie, które przyszło całkiem niespodziewanie, wspominają siostry ze Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Świętej Rodziny - bliźniaczki: s. Leonarda i s. Marietta - pochodzące z Diecezji Płockiej.


Pierwsze sanktuarium duchowego wzrostu to rodzinny dom. Jak było u was?

s. Leonarda: Przyszłyśmy na ten świat w rodzinie Ireny i Jana Kuniszewskich. Rodzice pobrali się z miłości, tuż po wojnie. Obydwoje pochodzili z rodzin wielodzietnych i wierzyli, że jak mają dwie pary rąk do pracy i się kochają, to dadzą sobie w życiu radę. Codziennie klękali do pacierza, mama nie poszła spać, dopóki nie odmówiła różańca i złotej koronki do Najświętszego Serca Pana Jezusa. Czasem, żeby nie zasnąć na modlitwie chodziła wokół domu i półgłosem szeptała pacierze. Po roku małżeństwa urodził się Adaś, który żył tylko jeden dzień. Były jakieś problemy z oddawaniem moczu, lekarz powiedział, żeby parzyć koperek. Sprawa była dużo poważniejsza i dziecko nie przeżyło. Potem rodzice się dorabiali, budowali dom, oszczędzali, tata pracował w gminie, a mama prowadziła gospodarstwo. Modlili się o dziecko. Długo się modlili, bo dzieci wciąż nie było. Mama całe życie była chora na anemię, która pod koniec życia przekształciła się w białaczkę i była ostatecznie przyczyną śmierci. Tacie było trochę lżej, bo obracał się wśród ludzi, pomagał odpisywać na listy, pisał podania, potrafił jak nikt budować stogi z siana i ze zboża. Mama siedziała najczęściej sama w domu i płakała, bo co to za małżeństwo bez dzieci?

I oto, można by powiedzieć - Maryjny dar...

s. Marietta: Tak, po trzynastu takich latach, w dzień Matki Bożej Fatimskiej 13 października mama w wieku 45 lat, urodziła trojaczki, trzy dziewczynki: Jadzia, Tereska i Marylka. Zaraz na drugi dzień nas ochrzczono w kaplicy szpitalnej, bo byłyśmy małe i słabe. Tata wspominał, że paluszki miałyśmy jak zapałki. Przeciętna waga około kilograma. Chrzestnymi byli lekarze z oddziału w Sierpcu. Po latach udało się nam dotrzeć tylko do chrzestnej mamy Jadzi. Inni, młodzi ludzie, pozmieniali miejsca pracy i pobytu i ich adresy okazały się nieaktualne. Rodzice przeżywali ogromną radość. Tata rzucił pracę w gminie i palenie, żeby pomagać mamie przy dzieciach. Co dwie godziny trzeba nam było podawać lekarstwa, jedzenie. Mama przez trzy miesiące prawie nie kładła się do łóżka, tylko siedziała na krześle z głową opartą na rękach i była taka szczęśliwa! Po trzech miesiącach Marylka zmarła. Wszystkie trzy byłyśmy chore, ale ona nie przeżyła. Po jej śmierci mamie ubyło połowę sił, ale jeszcze miała dla kogo żyć. Szybko pozbierała się po tej stracie, bo dwoje dzieci też wymagało od niej nie lada wysiłku.

Jesteście do siebie bardzo podobne. Nie mylono was?

s. Leonarda: Byłyśmy jednakowe, ludzie nas nie odróżniali, choć mama miała swoje sposoby, by nas nie pomylić. Nie dała się nigdy oszukać, choć w szpitalu pozamieniali nas opaskami i chcieli sprawdzić czy mama rozpozna podstęp. Myślałyśmy też dużo o Marylce. Snułyśmy fantazje jakby to było, gdyby ona żyła. W szkole na pewno musieliby dla nas dobudować ławkę, bo nie siedziałybyśmy inaczej jak tylko we trzy.

Zdarzyło wam się  wykorzystać to podobieństwo? Na przykład w szkole?

s. Leonarda: Raz, w szkole średniej - dla celów tzw. "naukowych". Mieliśmy wspaniałego matematyka. Tuż przed maturą wszyscy poprawiali oceny. Ja poprawiałam coś z geografii, a Jadzia chciała mieć czwórkę z matematyki. Poszłam za nią, by napisać dodatkowy sprawdzian, a ona za mnie na geografię. Wszystko by się udało, gdyby nie zazdrość koleżanek. Powiedziały matematykowi, że się zamieniłyśmy, że to nie Jadwiga pisała sprawdzian. Były chwile - co teraz będzie? Nauczyciel bacznie patrzył na wszystkich w klasie spod okularów i po dłuższej chwili wypowiedział sakramentalne słowa: "Jak im się udało, to niech tak będzie!" Odetchnęłyśmy z ulgą.

Jak radzili sobie rodzice z wychowaniem dorastających córek?

s. Marietta: Chuchali i dmuchali na nas, byli nadopiekuńczy z obawy, żeby nam się coś nie stało. Stracili już dwójkę, a sami nie byli przecież tacy młodzi. Czułyśmy ich miłość, chociaż nie często wyrażali ją słowami.

s. Leonarda: Bardzo lubiłam jak tata mówił do mnie "Tereniu". Mama imponowała mi tym, że potrafiła dla nas i dla taty wszystko uszyć, przerobić. Była bardzo zaradna życiowo. Tata jej słuchał, choć sam był trochę marzycielem, poetą. Interesował się polityką, słuchał radia Wolna Europa, pilnował domowych rachunków. Po nim odziedziczyłam zamiłowanie do matematyki i jednocześnie chciałam być krawcową.

Wraz ze szkołą przyszedł czas na katechezę. Jak wspominają siostry ten czas?

s. Leonarda: W drugiej klasie szkoły podstawowej uczył nas religii cudowny ksiądz, już nie żyjący, Jerzy Szczepanik. Na katechezie dużo posługiwał się rysunkami - dzisiaj to wiem, z podręcznika metodycznego ks. Zalewskiego. Jak to do nas trafiało! A poza tym na śmigus dyngus polewał nas wodą, na Boże Narodzenie każda klasa zapalała na przywiezionej choince jednego zimnego ognia, a jak ktoś był niegrzeczny, to... za karę musiał zjeść kawałek gumy do żucia! W klasie siódmej i ósmej trzeba było zmienić szkołę, bo porobili szkoły zbiorcze. Był też inny ksiądz na religii, bo szkoła należała do sąsiedniej parafii. Tamten ksiądz mi się nie spodobał, bo zauważyłam, że ukradkiem palił papierosy! Zbuntowałam się, przestałam chodzić na religię. Z ósmej klasy szkoły podstawowej nie mam świadectwa z religii.

Czyli nie brakowało też w waszym życiu młodzieńczego buntu. A, jakieś szczególne autorytety tamtych lat?

s. Leonarda: Tak. W szkole średniej, obok zainteresowań matematycznych dużo czytałam. Moja siostra pisała wiersze, (a ja skończyłam polonistykę). Chodziłyśmy nawet na dodatkowe fakultety u emerytowanego już profesora Stefana Gołębiowskiego, który bodajże jako jedyny przetłumaczył na język polski Horacego w całości. Myślałyśmy o filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Profesor Gołębiowski mówił o sobie, że jest człowiekiem niewierzącym. Podobno jakiś ksiądz w mowie pogrzebowej na pogrzebie jego kolegi popełnił duży nietakt, żona go opuściła z powodu tego, że utykał na nogę, nie mieli też dzieci. To były powody jego niewiary o których mówił. Miał jednak swoje życiowe hasło, według którego postępował: "Jest tylko jeden czas, czas dla ludzi". Nam kilku młodym ludziom z Liceum Ogólnokształcącego w Bieżuniu, bardzo to imponowało. U starego Profesora uczyliśmy się języka francuskiego i łaciny. Oglądaliśmy u niego poniedziałkowe teatry telewizji i potem dyskutowaliśmy o danej sztuce. Profesor Gołębiowski widział w nas swoich przyszłych następców działalności dydaktycznej i społecznej w regionie. Z naszej grupy dwóch kolegów poszło do seminarium w Płocku a my - uprzedzając trochę fakty - do zgromadzenia zakonnego. Profesor denerwował się na takie wiadomości i mówił: "Wygląda na to, że ja ich wszystkich przygotowuję do seminariów i do zakonu". Chyba coś z tego było, bo przekazał nam swoje najgłębsze ideały, których rezultatem były takie a nie inne wybory młodych ludzi. Dla pełności informacji muszę dodać, że za którymś razem podziękował mi za przysyłany co roku opłatek. Przed śmiercią wyspowiadał się u ks. Jana Twardowskiego.

Jak to było z tym waszym powołaniem? Bo chyba nie od początku było to takie oczywiste?

s. Marietta: W trzeciej klasie szkoły średniej po raz pierwszy pojechałyśmy na Jasną Górę. Było bardzo dużo ludzi, cisnęli się, bo każdy chciał zobaczyć Matkę Bożą i Prymasa Wyszyńskiego. A Prymas stał w drzwiach zakrystii Jasnogórskiej, wysoki, w płaszczu jak książę Kościoła i dobrym głosem mówił: Dzieci moje, nie tłoczcie się tak, wszyscy mnie zobaczycie. I tak było.

s. Leonarda: Zapamiętałam z jego słów te, w których mówił, że jeśli ktoś chce dobrze przeżyć swoje życie i nie zmarnować go, to niech się modli do Matki Bożej słowami Aktu Oddania się Maryi: "Matko Boża, Niepokalana Maryjo, Tobie poświęcam ciało i duszę moją…". Zrobiłam sobie wtedy takie postanowienie, że tę modlitwę będę odmawiała codziennie, bo swoje życie chciałam dobrze przeżyć. Na rekolekcjach powołaniowych u Sióstr Misjonarek Świętej Rodziny w Częstochowie, w ankiecie końcowej napisałam, że siostrą zakonną to nigdy nie będę - i wcale nie z przekory. Ale od tego czasu zaczęły się moje częste osobiste sam na sam z Panem Bogiem w kościele i na osobności. To doświadczenie było zakorzenione w przeżyciach misji parafialnych i w odnowieniu tych misji po dziesięciu latach, prowadzonych przez jezuitę O. Zdzisława Pałubickiego i sercanina, którego nazwiska nie pamiętam. Byłam na rozstaju dróg, czy iść za Jezusem w życiu zakonnym, czy polonistyka. Myślałyśmy już wtedy dalej niż tylko zawód i studia, choć to wszystko nie do końca było jeszcze sprecyzowane.

Był jakiś szczególnie dzień, który zaważył, że to jednak powołanie zakonne?

s. Leonarda: Tak, szalę przechyliły uroczystości obłóczyn sióstr zakonnych w Chełmnie nad Wisłą, w których brałyśmy udział jako zaproszeni goście. Do Zgromadzenia pierwsza zgłosiła się Jadzia, o czym ja nie wiedziałam. I zaraz po niej ja, tego samego dnia. O tych sprawach nie rozmawiałyśmy ze sobą. Każda miała swoją tajemnicę z Jezusem. Mnie do Zgromadzenia przyjęto warunkowo, jeśli rodzice wyrażą zgodę, bo więcej dzieci już nie było. W drodze powrotnej siostra, która prowadziła samochód, a o niczym nie wiedziała, w pewnym momencie powiedziała: czuję, że wiozę postulantki. 

Bliźniaczki w habitach?! Jak rodzice przyjęli wasz "pomysł" na życie?

s. Marietta: Mama chciała po swojemu, po matczynemu wyczuć, czy moja chęć wstąpienia do zakonu nie jest jakąś fanaberią czy kolejnym wygłupem młodości, bo tego też w życiu nie brakowało. Poszłyśmy w czerwcu ukopać ziemniaków tak nad wieczorem i tam odbyła się decydująca rozmowa z mamą zakończona słowami, których nie zapomnę do końca życia: "Jak mi Pan Bóg was dał, to teraz jak chce mieć was dla siebie, to ja nie mogę Mu tego odmówić". I stało się, po maturze rozpoczęłyśmy nowicjat, a rodzice znów zostali sami, chociaż mieli swoje plany względem nas. Tata, jak się okazało potrafił ułatwiać mi spotkania z chłopcami, których lubiłam. Sąsiedzi się dziwowali, zwłaszcza tacie, że nam obu pozwolił iść do zakonu. Jeszcze jednej - to bardziej zrozumiałe, ale dwie?

Czym kierowałyście się przy wyborze Zgromadzenia?

s. Leonarda: Zgromadzenie Sióstr Misjonarek było w odległości 2 km od miejscowości w której mieszkała nasza ukochana babcia Anna Stępska, mama naszej mamy. Od dziecka często ją odwiedzałyśmy, razem z nią chodziłyśmy do pobliskiego kościoła w Ratowie. Widziałyśmy siostry, jak się modliły. Czasem coś od nich otrzymałyśmy, jakiś obrazek, przypinkę, malowane jajko na Wielkanoc. Potem w szkole średniej, często się spowiadałyśmy u miejscowego kapelana ks. Grabowskiego i przystępowałyśmy do Komunii Świętej. Jedna z sióstr po latach powiedziała, że siostry się modliły, żeby te długie rozpuszczone włosy Pan Jezus nakrył welonem. Do Zgromadzenia nie trafiłyśmy jednak przez kontakt z siostrami z Ratowa, ale przez gazetę "Przewodnik Katolicki" z Poznania.

s. Marietta: Kiedyś wracając autobusem ze szkoły, spotkałyśmy siostrę zakonną. Usiadłam obok niej, bo tylko to miejsce było wolne. Zaczęłyśmy rozmawiać - siostrę ośmieliło do rozmowy to, że taka młoda dziewczyna miała na palcu pierścionek z Matką Bożą Niepokalaną. Okazało się, że pisała ona pracę magisterską i zbierała w archiwum w Płocku materiały historyczne o zgromadzeniu - poprosiła o modlitwę w intencji szczęśliwego sfinalizowania magisterium. Wspólna podróż trwała tylko dziesięć minut. Na jej zakończenie siostra dała mi różowy różaniec i trzeba było wysiadać. Nie zapytałam nawet o jej imię, ani o nazwę zgromadzenia. Wiedziałam tylko, że jechała do Mławy. Męczyło mnie to, że nie podziękowałam za różaniec. Podejmowałam różne próby poszukiwań i wreszcie wpadłam na pomysł, żeby całą historię opisać w Przewodniku Katolickim, który tato co niedzielę przynosił z kościoła. Artykuł "Nieznajoma z podróży" ukazał się za trzy miesiące, 6 marca 1977 r. Przyszło nawet jakieś honorarium. To były moje pierwsze zarobione pieniądze. Podobno w redakcji byli zainteresowani tym, czy ta siostra się odezwie? Nie odezwała się, bo już wcześniej był kontakt korespondencyjny, choć listy długo krążyły. Z siostrą Adrianą spotkałyśmy się dopiero w czerwcu na odpuście ku czci św. Antoniego, była ona ze Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Świętej Rodziny.

Jak wyglądały pierwsze miesiące w Zgromadzeniu?

s. Leonarda: Po nowicjacie byłam katechetką w Białymstoku i rok w Lublinie, a Jadzia w Różanie. Zmieniłyśmy imiona ja - s. Leonarda, a Jadzia - s. Marietta. Po latach mama się dziwiła: "Jak wam to przyszło do głowy, by iść do zakonu? Ja wychowałam się w pobliżu sióstr, widziałam jak się modliły, jak pracowały w ogrodzie, na polu, przy kręceniu torfu, a ja nigdy tak nie pomyślałam. To musi być łaska powołania". Wkrótce rozpoczęłam filologię polską na KUL w systemie stacjonarnym, a s. Marietta studiowała w Łomiankach. Ukończyła studia nad rodziną. Po studiach jeszcze jeden rok pracowałam w katechezie - uczyłam dzieci pierwszokomunijne i uczniów Technikum Kolejowego w Lublinie. Chłopcy mi obiecali, że jak już będą prawdziwymi kolejarzami to mi załatwią taki bilet kolejowy, że będę mogła jeździć po całej Polsce za darmo. Do dzisiaj go nie mam!

Gdzie później pracowałyście?

s. Leonarda: Przez 18 lat pracowałam w formacji zakonnej. Byłam mistrzynią nowicjatu i junioratu, po drodze były też obowiązki przełożeńskie. Na spotkania formacyjne wyjeżdżałam na Litwę i na Białoruś. Następnie przez 9 lat byłam odpowiedzialna za przedszkole w Zakopanem i w Lublinie. Ukończyłam pedagogikę wczesnoszkolną z elementami przedszkolnej i zarządzanie. Teraz jestem na rekonwalescencji w Częstochowie. Zbieram siły i doświadczenie pedagogiczne w postaci przygotowywania pracy doktorskiej o Założycielce - Bł. Bolesławie Lament jako wychowawczyni.

s. Marietta: Od ponad 30 lat pracuję jako katechetka, w większości na placówkach w Diecezji Płockiej.  

W sierpniu mija 35 lat Waszego życia zakonnego. Czy to był… dobry wybór?

s. Leonarda i s. Marietta: Tak! I nie zamieniłybyśmy go dzisiaj na żaden inny!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz