Babcine opowieści
Marcin Rakowski
1
Ciekawe czy ktoś z was zastanawiał się kiedyś nad tym czy jest coś więcej. Głupie pytanie, zapewne każdy. Ale czy ktoś zastanawiał się czy jest coś więcej tu? Od czasu do czasu możemy usłyszeć w telewizji informacje typu „Pijany mężczyzna zabił dziecko ponieważ, jak twierdzi, widział w nim szatana” czy też „Kobieta wraz z niemowlęciem wyskoczyła z piątego piętra po tym jak stojąc na parapecie krzyczała że oni ją śledzą”. Oczywiście nikt nie bierze sobie do serca słów tych ludzi, każdy uważa ich za morderców, i chorych psychicznie. Zdarzają się także przypadki ze ludzie którzy głoszą podobne „herezje” nie posuwają się tak daleko, nie zabijają siebie czy bliskich. Są oni zamykani w specjalnych zakładach, w których jak wiecie mało kto wraca do normalności. Czy zastanawialiście się czy może ci ludzie naprawdę są chorzy, czy może jednak byli świadkami czegoś z czym nie mogli sobie poradzić. Być może tu, między nami, jest więcej niż da się zobaczyć gołym okiem. Być może ci ludzie to właśnie widzieli a, że nie byli na to przygotowani zachowali się tak jak nakazywał instynkt. Atakowali lub uciekali.
Czy to nie dziwne że człowiek może z dnia na dzień stać się mordercą? Zabić z zimna krwią własne dziecko? Może jednak da się to wytłumaczyć, by to jednak uczynić trzeba uwierzyć, że jest coś Więcej, nie tylko my. Coś czego niektórzy zobaczyć nie mogą. Kto wie czy to nie właśnie świat widziany oczami pacjenta szpitala psychiatrycznego, jest bliższy rzeczywistości niż nasz. Historia która Wam opowiem wydarzyła się naprawdę i ani jedno słowo w niej zawarte nie jest kłamstwem.
2
Był to rześki czerwcowy poranek , słońce dopiero co pokazało się na horyzoncie, jednak już teraz wiadomym było, że dzień nie będzie tak piękny jak poranek. Gęste chmury nadciągały od strony wschodu, co samo w sobie było dosyć niepokojące ponieważ wiatr w tym rejonie zazwyczaj wiał z zachodu. Marek Rudnik wraz z żoną Jadwigą przygotowywali się właśnie do długo planowanego wyjazdu. Przez cały rok odkładali pieniądze by zaraz po zakończeniu roku szkolne mogli wyjechać wraz z dziećmi na dwa tygodnie do krewnych mieszkających na mazurach. Jadwiga zapinając ostatnią ze swych trzech podróżnych toreb, wyprostowała się by rozciągnąć zastygłe mięśnie i spojrzała przez okno.
-Cholera chyba będzie padać.
Marek jakby bez emocji popatrzył na nią i odpowiedział:
-Wygląda na to że masz rację, na szczęście samochód jest po gruntownym remoncie, więc nawet burza nas nie zatrzyma.
Rudnikowie nie byli bogatą rodziną, nie żyli jednak też w ubóstwie. Mimo że czasem ciężko było im związać koniec z końcem, nigdy nie ujawniali tego przed swoimi dziećmi. Ponad wszystko zależało im by dzieci były szczęśliwe. Mimo tego, że Jadwiga i Marek byli już 20 lat po ślubie ich miłość była nadal tak silna jak w dniu w którym oboje powiedzieli „tak”. Gdyby zapytać ich czego w życiu im brakuje odpowiedzieli by zapewne że niczego. Prawdą jest, że zarówno Marek jak i jego żona zarabiali grosze w swojej firmie dostawczej. Dla nich jednak liczyła się tylko wzajemna miłość, a tej na pewno im nie brakowało.
Zbliżała się godzina dwunasta, dzieci lada moment powinny wrócić ze szkoły. Jadwiga poszła więc do kuchni by przygotować im ich ulubione posiłki jako nagrodę za wysokie oceny na świadectwie. Mimo że dzieci jeszcze nie pokazały świadectwa, Jadwiga wiedziała, że jest ono zadowalające a to dlatego, że wychowawczyni dzieci była bliską przyjaciółką ich mamy. Jadwiga była więc informowana na bieżąco o poczynaniach dzieci.
Po dziesięciu minutach rozległ się sygnał domofonu. Marek nacisnął przycisk otwierający drzwi bez pytania „Kto tam?” ponieważ wiedział, że to dzieci. Po chwili drzwi otworzyły się z hukiem, a w przedpokoju pojawiła się Kasia i Grzegorz. Oboje rzucili się w stronę kuchni gdzie już zdążyli zauważyć mamę.
-Mamo, mamo zobacz! Mam świadectwo z paskiem! Dostałam nawet książkę w nagrodę. Zobacz „Mały Książę”, a Grzesiu dostał taką dziwną i mówi, że to o trupach.
-Grzegorz, nie strasz siostry.
-Ale mamo, ja jej nie straszę, zobacz dostałem „Zbrodnię i Karę”, nauczycielka powiedziała że tam są trupy.
-Tak powiedziała co? Ah... chyba będę musiała powiedzieć Iwonie żeby uważała co przy tobie mówi.
Mówiąc to Jadwiga pogłaskała po głowie małego Grzegorza, na którego nie wiedzieć czemu wszyscy poza najbliższą rodziną wołali Erni. Nawet on sam nie wiedział skąd to przezwisko się wzięło. Jedna z wielu historii mówi ze mały Grześ był tak zafascynowany filmem „Terminator”, ze gdy dowiedział się jak nazywa się aktor odgrywający rolę tytułowego robota, biegał po dworze krzycząc „Jam jest Erni”. Sam Erni wypierał się tego, choć robił to zawsze z nie ukrywanym uśmiechem i tylko sobie znanym akcentem. Wywoływało to zawsze salwę śmiechu ze strony zgromadzonych. Oczywiście nie działo by się tak gdyby Erni nie był małym, dwunastoletnim aniołkiem. Miał proste jasnobrązowe włosy uczesane na „grzybka”, zielone oczy i śliczna buźkę. Jak na swój wiek był dosyć wyrośnięty, miał 160cm wzrostu. Nie był on jednym z tych wysokich chudzielców, jego waga zwiększała się wprost proporcjonalnie do wzrostu. Był on zatem normalnej budowy i nie rzadko mylono go nawet z osiemnastolatkiem.
Kasia z kolei była dziewczyną wysoką i szczupłą. Nie przeszkadzało jej to jednak w żaden sposób, akceptowała siebie taką a nie inną. Dzięki swemu urokowi i tryskającej wręcz radości była uwielbiana przez innych. Jadwiga i Marek zgodnie twierdzili ze nie mogli by wymarzać sobie wspanialszej rodziny.
Po obfitym śniadaniu cała rodzina zgromadziła się w pokoju gościnnym gdzie na podłodze leżał tuzin różnej wielkości toreb podróżnych. Mężczyźni zgodnie stwierdzili, że zajmą się ośmioma większymi torbami natomiast, panie zniosą na dół pozostałe cztery, mniejsze torby.
Podczas podróży Erni zagłębiał się w lekturze dopiero co otrzymanej książki , natomiast Kasia jak zawsze opowiadała zasłyszane w szkole dowcipy. Po kilku godzinach na horyzoncie pojawiła się piękna mała chatka, położona na małej polance pośród drzew.
Ciekawe czy ktoś z was zastanawiał się kiedyś nad tym czy jest coś więcej. Głupie pytanie, zapewne każdy. Ale czy ktoś zastanawiał się czy jest coś więcej tu? Od czasu do czasu możemy usłyszeć w telewizji informacje typu „Pijany mężczyzna zabił dziecko ponieważ, jak twierdzi, widział w nim szatana” czy też „Kobieta wraz z niemowlęciem wyskoczyła z piątego piętra po tym jak stojąc na parapecie krzyczała że oni ją śledzą”. Oczywiście nikt nie bierze sobie do serca słów tych ludzi, każdy uważa ich za morderców, i chorych psychicznie. Zdarzają się także przypadki ze ludzie którzy głoszą podobne „herezje” nie posuwają się tak daleko, nie zabijają siebie czy bliskich. Są oni zamykani w specjalnych zakładach, w których jak wiecie mało kto wraca do normalności. Czy zastanawialiście się czy może ci ludzie naprawdę są chorzy, czy może jednak byli świadkami czegoś z czym nie mogli sobie poradzić. Być może tu, między nami, jest więcej niż da się zobaczyć gołym okiem. Być może ci ludzie to właśnie widzieli a, że nie byli na to przygotowani zachowali się tak jak nakazywał instynkt. Atakowali lub uciekali.
Czy to nie dziwne że człowiek może z dnia na dzień stać się mordercą? Zabić z zimna krwią własne dziecko? Może jednak da się to wytłumaczyć, by to jednak uczynić trzeba uwierzyć, że jest coś Więcej, nie tylko my. Coś czego niektórzy zobaczyć nie mogą. Kto wie czy to nie właśnie świat widziany oczami pacjenta szpitala psychiatrycznego, jest bliższy rzeczywistości niż nasz. Historia która Wam opowiem wydarzyła się naprawdę i ani jedno słowo w niej zawarte nie jest kłamstwem.
2
Był to rześki czerwcowy poranek , słońce dopiero co pokazało się na horyzoncie, jednak już teraz wiadomym było, że dzień nie będzie tak piękny jak poranek. Gęste chmury nadciągały od strony wschodu, co samo w sobie było dosyć niepokojące ponieważ wiatr w tym rejonie zazwyczaj wiał z zachodu. Marek Rudnik wraz z żoną Jadwigą przygotowywali się właśnie do długo planowanego wyjazdu. Przez cały rok odkładali pieniądze by zaraz po zakończeniu roku szkolne mogli wyjechać wraz z dziećmi na dwa tygodnie do krewnych mieszkających na mazurach. Jadwiga zapinając ostatnią ze swych trzech podróżnych toreb, wyprostowała się by rozciągnąć zastygłe mięśnie i spojrzała przez okno.
-Cholera chyba będzie padać.
Marek jakby bez emocji popatrzył na nią i odpowiedział:
-Wygląda na to że masz rację, na szczęście samochód jest po gruntownym remoncie, więc nawet burza nas nie zatrzyma.
Rudnikowie nie byli bogatą rodziną, nie żyli jednak też w ubóstwie. Mimo że czasem ciężko było im związać koniec z końcem, nigdy nie ujawniali tego przed swoimi dziećmi. Ponad wszystko zależało im by dzieci były szczęśliwe. Mimo tego, że Jadwiga i Marek byli już 20 lat po ślubie ich miłość była nadal tak silna jak w dniu w którym oboje powiedzieli „tak”. Gdyby zapytać ich czego w życiu im brakuje odpowiedzieli by zapewne że niczego. Prawdą jest, że zarówno Marek jak i jego żona zarabiali grosze w swojej firmie dostawczej. Dla nich jednak liczyła się tylko wzajemna miłość, a tej na pewno im nie brakowało.
Zbliżała się godzina dwunasta, dzieci lada moment powinny wrócić ze szkoły. Jadwiga poszła więc do
Po dziesięciu minutach rozległ się sygnał domofonu. Marek nacisnął przycisk otwierający drzwi bez pytania „Kto tam?” ponieważ wiedział, że to dzieci. Po chwili drzwi otworzyły się z hukiem, a w przedpokoju pojawiła się Kasia i Grzegorz. Oboje rzucili się w stronę kuchni gdzie już zdążyli zauważyć mamę.
-Mamo, mamo zobacz! Mam świadectwo z paskiem! Dostałam nawet książkę w nagrodę. Zobacz „Mały Książę”, a Grzesiu dostał taką dziwną i mówi, że to o trupach.
-Grzegorz, nie strasz siostry.
-Ale mamo, ja jej nie straszę, zobacz dostałem „Zbrodnię i Karę”, nauczycielka powiedziała że tam są trupy.
-Tak powiedziała co? Ah... chyba będę musiała powiedzieć Iwonie żeby uważała co przy tobie mówi.
Mówiąc to Jadwiga pogłaskała po głowie małego Grzegorza, na którego nie wiedzieć czemu wszyscy poza najbliższą rodziną wołali Erni. Nawet on sam nie wiedział skąd to przezwisko się wzięło. Jedna z wielu historii mówi ze mały Grześ był tak zafascynowany filmem „Terminator”, ze gdy dowiedział się jak nazywa się aktor odgrywający rolę tytułowego robota, biegał po dworze krzycząc „Jam jest Erni”. Sam Erni wypierał się tego, choć robił to zawsze z nie ukrywanym uśmiechem i tylko sobie znanym akcentem. Wywoływało to zawsze salwę śmiechu ze strony zgromadzonych. Oczywiście nie działo by się tak gdyby Erni nie był małym, dwunastoletnim aniołkiem. Miał proste jasnobrązowe włosy uczesane na „grzybka”, zielone oczy i śliczna buźkę. Jak na swój wiek był dosyć wyrośnięty, miał 160cm wzrostu. Nie był on jednym z tych wysokich chudzielców, jego waga zwiększała się wprost proporcjonalnie do wzrostu. Był on zatem normalnej budowy i nie rzadko mylono go nawet z osiemnastolatkiem.
Kasia z kolei była dziewczyną wysoką i szczupłą. Nie przeszkadzało jej to jednak w żaden sposób, akceptowała siebie taką a nie inną. Dzięki swemu urokowi i tryskającej wręcz radości była uwielbiana przez innych. Jadwiga i Marek zgodnie twierdzili ze nie mogli by wymarzać sobie wspanialszej rodziny.
Po obfitym śniadaniu cała rodzina zgromadziła się w
Podczas podróży Erni zagłębiał się w lekturze dopiero co otrzymanej książki , natomiast Kasia jak zawsze opowiadała zasłyszane w szkole dowcipy. Po kilku godzinach na horyzoncie pojawiła się piękna mała chatka, położona na małej polance pośród drzew.
3
Silnik zgasł i cała rodzina z uśmiechem na ustach powoli wygramoliła się z samochodu. Przed domem nikogo nie było, więc Marek postanowił zajrzeć do środka. Przy kuchni stała ciotka Zofia. Była to starsza kobieta miała więc prawo nie słyszeć nadjeżdżającego samochodu.
-Ciociu Zofio!
Kobieta odwróciła się spokojnie jakby wiedziała kim jest stojący za nią mężczyzna, mimo że ostatni raz słyszała jego głos dziesięć lat wcześniej.
-Witaj Marku.
-Witaj ciociu, gdzie reszta rodziny?
-Ah...pojechali.
-Gdzie? Na targowisko?
Kuzyni Marka od zawsze zajmowali się handlem. Jeździli do oddalonego o 30 kilometrów miasta by sprzedać zebrane plony.
-Tak...właśnie... na targowisko.
W tym momencie do kuchni wbiegły dzieci które od razu rzuciły się ku ciotce. Kasia nie zachowywała się tak głośno jak Grzegorz, ponieważ odwiedziła ciotkę rok temu.
-Ciociu , ciociu!
-Jak się masz Grzesiu? Aleś wyrósł.
Grzegorz tylko się uśmiechnął.
-O widzę, że jest i Jadzia.
-Witaj ciociu, sporo czasu minęło.
-Tak sporo...jak długo zostaniecie?
-Myśleliśmy, że zostaniemy z wami dwa tygodnie, jeśli oczywiście nie macie nic przeciwko.
-Ależ skąd.
Zofia uśmiechnęła się najmocniej jak umiała. Jej stara twarz zmieniła się w groteskową maskę która, prędzej mogła przestraszyć niż zachęcić do pozostania.
Po obfitym obiedzie i spacerze przy brzegu jeziora, cała rodzina zasiadła w salonie. Ciotka Zofia podała herbatę, oraz suche ciastka. Marek spoglądał ciągle w okno, wypatrując kuzynów.
-Nie martw się, pewnie poszli do szynku by uczcić udany dzień.
Zdziwiony Marek zapytał:
-Ale czy nie będą wracać samochodem? W takim razie jak mogą pić?
-Nie martw się, na pewno sobie poradzą.
Dzieci wykończone po całodniowej zabawie zasnęły szybko, podobnie jak Jadwiga która, pomagała wieczorem Zofii w dojeniu krów. Marek jednak nie mógł zasnąć, czekał na kuzynów z którymi mógł by powspominać dawne czasy. O godzinie pierwszej w nocy leżąc na wznak usłyszał jakby szmer w piwnicy. Mimo że początkowo się wystraszył, szybko doszedł do wniosku, że to przecież stary dom który ma prawo wydawać różne odgłosy, no i przecież z pewnością w piwnicy żyją myszy, a kto wie czy nie szczury. Gdy jednak ów szmer się powtórzył cos go w nim zaniepokoiło. Był to odgłos jakby ciągniętego po ziemi czegoś ciężkiego. Marek powoli wstał z łóżka i skierował się w kierunku
Marek szybko odwrócił się jednak nikogo nie zobaczył.
-Cholera, znów ta wyobraźnia. Muszę przestać oglądać te pieprzone horrory.
Spojrzał jeszcze raz w dół, i w tym momencie usłyszał odgłos jakby odkładanej szklanki. Odgłos dochodził z kuchni. Marek bez zastanowienia wbiegł do kuchni. Nie zastał tam nikogo, jednak na stole zauważył kubek kubek ciepłego mleka. Zadziwiony odwrócił się i zobaczył, że drzwi do piwnicy były już zamknięte. Przez moment pomyślał, że może odruchowo zamknął drzwi, jednak szybko odrzucił tą myśl. Zdezorientowany pomyślał, że nadszedł czas by jednak obudzić Jadwigę i opowiedzieć jej co się stało. Jednak gdy wszedł do sypialni, zauważył przez uchylone drzwi, że Kasia śpi w swoim łóżku a w
Rano Marek obudził się jako ostatni. Zjadł śniadanie które ciotka zostawiła dla niego na stole i wyszedł przed dom.
-Kuzynów dalej niema?
-Byli...ale już czas, więc jechali znów.
-Znów? Myślałem, że się przywitają.
-Chcieli ale....pomyśleli, że nie będą cię budzić. Wrócili późno w nocy, zaparkowali z dala od domu ponieważ widzieli twój samochód.... .
Marek pomyślał, że to pewnie kubek jednego z kuzynów stał wczoraj w kuchni, a Kasia obudziła się gdy krewni weszli do domu i przywitała ich razem z ciotką. Kuchnia była położona z dala od wejścia do piwnicy i po przeciwnej stronie niż sypialnie więc możliwym było by Marek w drodze do piwnicy minął się z resztą rodziny.
Tego popołudnia Jadwiga pomagała ciotce obierać warzywa, a dzieci bawiły się z psem na dworze. Marek natomiast siedział na tarasie, zwrócony twarzą ku drodze. Wypatrywał kuzynów. Nagle drzwi domu otwarły się i stanęła w nich ciotka.
-Miałam telefon z miasta. Dziś nie wrócą, mają pełno nie sprzedanego towaru i jadą poszukać kupca w następnym mieście.
-Ale jak to? W nocy? Kto na Boga będzie kupował warzywa w nocy?
-Marku, dawno cię tu nie było i chyba zapomniałeś, że u nas czas się nie liczy. Ważne by sprzedać plon.
Po tych słowach ciotka odwróciła się i weszła do domu.
Kolejna bezsenna noc. Marek leżał na wznak i wpatrywał się w sufit gdy nagle rozległ się odgłos który tak zaniepokoił go poprzedniej nocy. Był on teraz jednak wyraźny. Ktoś ciągnął coś po podłodze w piwnicy. Marek nie sprawdzał nawet pokoju dzieci ponieważ, nie wiedzieć czemu, był pewny, że Kasi znów w nim niema. Zbliżył się do drzwi prowadzących do piwnicy. Nie zastanawiał się długo, bał się że znów przypomni sobie słowa babci „Oni zawsze tu byli”. Otworzył delikatnie drzwi ponieważ bał się, że zbytni hałas może zdradzić jego obecność. Z tego samego powodu postanowił nie zapalać światła. Pokonał kilka stopni i przystanął, by oczy przyzwyczaiły się do ciemności. W ten sposób nie potrzebował światła by ujrzeć to co chciał. Gdy już udało mu się przyzwyczaić wzrok postanowił zejść niżej. W pierwszym pomieszczeniu panował porządek, kilka półek z konfiturami, stary rower i trzy worki nawozu. Na środku leżał rozbity kubek, ten sam który Marek widział dzień wcześniej na stole. Był on zakurzony i pobrudzony. Wyglądał jakby leżał tu od dłuższego czasu. Nagle z drugiego pomieszczenia dobiegł znajomy już odgłos. Był on tak wyraźny, że Marek o mało nie krzyknął ze strachu. Opanował jednak kołaczące serce i zbliżył się do wejścia. Przykucnął pod ścianą i obserwował. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Ciotka Zofia wraz z Kasia stały uśmiechnięte i od czasu do czasu przesuwały po podłodze ogromny kamień. Obie wyglądały dziwacznie. Zdawały się nie mrugać a ich oczy płonęły błękitnym żarem. Obie były uśmiechnięte jednak uśmiech ten wydawał się doklejony, nienaturalny. Marek był przerażony. Powoli wstał a następnie zaczął posuwać się do tyłu. W pewnym momencie jednak poczuł na plecach czyjś dotyk. Momentalnie się odwrócił ujrzał Jadwigę która podobnie jak Kasia i Zofia uśmiechała się szyderczym, nienaturalnym uśmiechem a jej oczy także płonęły błękitem. Marek teraz już nie kryjąc przerażenia krzyknął, na co zgromadzeni odpowiedzieli śmiechem. Nie wiedząc czego można spodziewać się po kreaturach które miał za swą rodzinę chwycił leżącą obok siekierę i zamachnął się. Uderzył Kasie prosto miedzy oczy. Dziecko upadło. Widząc że takie działanie przynosi pożądany skutek Marek zamachnął się jeszcze dwa razy powalając Jadwigę oraz Zofię. Rozejrzał się wokoło uderzył każde ciało jeszcze raz by upewnić się że przeciwnicy nie żyją. Ulga, niekryta radość ale i niepokój. Co to było? Co się działo? A może to znów wytwór wyobraźni... . Marek niespokojny, chociaż rozluźniony usiadł na ziemi i patrzył na twarze swych bliskich, w tym właśnie momencie krzyknął
-Grzegorz!
Marek wybiegł z piwnicy, szybko ominął przedpokój i wszedł do dziecięcej sypialni.
Grzegorza nie było. Ale jak to? Gdzie mógł być? Marek przypomniał sobie jak noc wcześniej minął się z kuzynami w drodze do piwnicy. Wbiegł do kuchni ale i tam nie było dzieciaka. Podniósł wzrok i zobaczył, że drzwi do piwnicy są zamknięte. Zdziwiło go to ponieważ pamiętał dokładnie, że biegł tak szybko, że nawet nie myślał o ich zamykaniu. Zbliżył się do schodów i spojrzał w dół. Nic, ciemność. Powoli zszedł na dół. Obok ciał zauważył klęczącego malca. Erni poruszał na zmianę ciałem matki i siostry.
-Mamo, Kasiu? Co wam jest? Wstańcie.
Zrozpaczony malec starał się ukryć żal jednak łzy gęsto ciekły mu po policzkach.
Marek podszedł bliżej i powiedział:
-Już dobrze synku.
Grzegorz odwrócił się gwałtownie.
-Tato co ty zrobiłeś?
-Spokojnie synku, już dobrze.
-Ale tato dlaczego?
Marek wpatrując się w syna nie widział słodkiego małego chłopca, widział potwora którego twarz kilka minutę temu zdobiła oblicze jego żony, córki i ciotki. Uniósł siekierę wysoko nad głowę.
-Tato, co ty? Nie tato!
Świst rozciął powietrze a siekiera wbiła się w czaszkę małego chłopca aż po trzonek. Marek upadł na kolana i zapłakał.
4
Następnego dnia policja ,zawiadomiona przez listonosza któremu, nikt nie otworzył drzwi, znalazła Marka w piwnicy leżącego w kałuży krwi. Postawiono mu zarzuty czterech zabójstw jednak podczas dochodzenia odkryto ciała jego trzech kuzynów, oraz młodego małżeństwa które jak się okazało zaginęło pięć miesięcy wcześniej. Ciała były zakopane pod podłogą w miejscu w którym ziemia była ubita i twarda. Co dziwne, zwłoki musiał leżeć pod ziemią co najmniej od dwóch miesięcy. Wskazywał na to stan ich rozkładu. W czasie procesu Marek wykrzykiwał „Oni zawsze tu byli” oraz „My ich po prostu nie chcemy widzieć”. Został zamknięty w zakładzie psychiatrycznym. Sąd uznał, ze jest on niepoczytalny. Dzień przed śmiercią Marek powiedział swojemu lekarzowi, że „Człowiek w celi obok jest jednym nich”.
Marek zmarł na zawał.
Ball
Ballada o Autostopowiczuada o Autostopowiczu
Kamil Skolimowski
Samochody ze świstem mijały stojącego na poboczu osobnika, zostawiając w tyle jedynie kłęby kurzu i dymu. Autostopowicz odkaszlnął gwałtownie, kiedy pyły po raz kolejny dostały się do jego ust i osiadły na podniebieniu. Słońce chyliło się już ku zachodowi, dzień powoli zaczął ustępować zmrokowi.
Gdzieś, w oddali, z drzew stojących tu i ówdzie na łące, zerwały się ptaki, zupełnie jakby chciały uciec przed nocą otulającą powoli peryferia wsi.
Kciuk, co raz wystawiany w nadziei przez autostopowicza, był wciąż nagminnie ignorowany. Jedyne, co mieli do zaoferowania kierowcy, to kolejne kłęby kurzu, ewentualnie wystawienie innego palca w odpowiedzi na kciuk autostopowicza. Myszon zaklął siarczyście, kiedy minęły go kolejne samochody, w których dojrzał drwiące grymasy na twarzach kierowców. Wiedział już, że na pewno nie zdąży na pierwszy wieczór festiwalu. Utknął na tym zadupiu, mniej więcej w połowie planowanej drogi i nic nie zapowiadało, że sytuacja się zmieni.
Myszon zaczął się rozglądać po pobliskich łąkach, kontemplując, gdzie mógłby rozbić namiot. Jasne, do wsi miał parę kroków, ale po poprzedniej nocy, kiedy chciał skorzystać z gościnności mieszkańców innej wioski i został w odpowiedzi poszczuty dwoma rottweilerami (zadrapanie na łydce wciąż piekło) - wolał nie ryzykować.
Spojrzał na siebie. Brudny t-shirt, zakurzone sprane dżinsy, popękane trampki.
"Autostopowicz pełną gębą", pomyślał gorzko. Zerknął na zegarek. Dochodziła 20. Czyli za mniej więcej dwie, trzy minuty w Rewalu (nadmorskim miasteczku, gdzie zmierzał) rozpocznie się festiwal folk-rockowy, do którego niemalże odliczał godziny od kilku dobrych miesięcy.
Myszon westchnął i, oparłszy się o przydrożne drzewo, spojrzał na krwawą, niesamowitą łunę podążającą za szkarłatnym słońcem.
No tak - wyjazd wyszedł bardziej spontaniczny niż się spodziewał. Pokłócony z kumplami, którzy nie chcieli jechać, pożarty z rodzicami, którzy na wyjazd nie wyrazili zgody - postanowił pojechać sam. Po prostu dwa dni temu wyszedł z domu, wściekle trzaskając drzwiami, żegnany płaczem matki i przekleństwami ojca, wśród których zdanie "Możesz nie wracać, gówniarzu!" należało do najdelikatniejszych.
Myszon uśmiechnął się gorzko do tych żałosnych wspomnień sprzed kilku dni. Sięgnął do plecaka po niezawodną butelkę mineralnej. Nawilżył zakurzone gardło i odruchowo zerknął w bok. Zakrztusił się, gdy zaskoczony zobaczył, że parę metrów obok niego stoi czarny fiat.
Pogrążony w swoich ponurych myślach widocznie nie zauważył, że jakiegoś kierowcę zaintrygował los samotnie stojącego na poboczu drogi dziewiętnastolatka.
Myszon pospiesznie zakręcił butelkę z wodą, wsunął ją do plecaka i, porwawszy torbę z namiotem i swój nieodłączny plecak-kostkę, podbiegł do samochodu. Auto wciąż było na drodze. Chłopak otworzył przednie drzwi.
- W stronę Kołobrzegu? – zawołał z nadzieją. Z tej perspektywy widział tylko kolana kierowcy, kiedy więc nie otrzymał odpowiedzi, zajrzał do środka.
Ubrany w wytarty, stary garnitur jegomość uparcie notował coś na kartce papieru na drewnianej podkładce opartej o kierownicę. Zupełnie zignorował Myszona.
- Jedzie pan w stronę Kołobrzegu? – zawołał chłopak raz jeszcze. Kiedy po raz kolejny odpowiedziała mu pełna ignorancji cisza, zmarszczył czoło i uważniej przyjrzał się milczącemu kierowcy. Szczupły, na oko 40-latek, nieogolony, z piórem wetkniętym za ucho. Myszon wycofał głowę z wnętrza auta i rozejrzał się.
„Nigdzie ni żywej duszy. Nie zanosi się na mrowie samochodów, zaraz zapadnie zmrok, fajnie byłoby dojechać przynajmniej do jakiegoś większego miasta”, pomyślał, drapiąc się z tyłu głowy.
„Tylko co to za czubek? W sumie nie wygląda groźnie, więc...”. Myszon pokręcił głową i ponownie zajrzał do auta.
Kierowca patrzył teraz na wprost niego. Myszon trochę się tym spłoszył, zaraz jednak odzyskał rezon.
- Kołobrzeg. Jedzie pan w tamtą stronę?
Kierowca sztywno patrzył na Myszona, tak jakby w nim szukał weny do dalszego pisania.
I rzeczywiście, nagle gwałtownie odwrócił wzrok i przeniósł go na swoje notatki, kontynuując. Myszon zmarszczył czoło, mocno już zniecierpliwiony.
Już, już miał się całkowicie wycofać, kiedy nagle kierowca pokazał mu kartkę. Widniała na niej podwójnie podkreślona wiadomość:
>>PRZEPRASZAM, NIE MÓWIĘ. JASNE – WSIADAJ.<<
Myszon uniósł brwi, nieco zdezorientowany, ale po chwili posłusznie wsiadł. Zgrabnie przerzucił torbę z namiotem i plecak na tylne siedzenie i krzywo uśmiechnął się do kierowcy-niemowy.
Ten jednak nie był zainteresowany uśmiechami Myszona, zaraz powrócił do swoich notatek.
Chłopak zamknął drzwi i zaczął wyczekiwać na bieg wydarzeń. Zerknął na prawo.
Od wschodu śmiało nadciągała noc, powoli częstując niebo gwiazdami.
Po chwili Myszon przeniósł wzrok na kierowcę. Ten przestał pisać i odłożył podkładkę z przyczepionym doń plikiem kartek na bok. Spojrzał w lewo, na krwawiący coraz słabiej horyzont. Zabębnił palcami o brzeg kierownicy.
- To co? Jedziemy? – podsunął niepewnie Myszon. Ekscentryczność kierowcy zaczęła mu już działać na nerwy. Przejechał otwartą dłonią po twarzy i westchnął. Ponownie zerknął na nadciągającą noc.
Po chwili do jego uszu ponownie dobiegł dźwięk skrobania długopisem po kartce.
„Kurwa”, pomyślał. Myszon. Miał ochotę także wyrzec to na głos, ale się wstrzymał. Spojrzał na kierowcę. Ten w tym samym momencie skończył pisać i podał Myszonowi kolejną kartkę. Chłopak mimowolnie zmroził kierowcę wzrokiem. Przeniósł jednak wzrok na kartkę i, może trochę za gwałtownie, przejął ją. Przeczytał.
>>TO TWÓJ PIERWSZY STOP, PRAWDA?<<
Myszon uniósł brwi. Spojrzał na kierowcę. Teraz to on się uśmiechał.
- M-możemy już jechać? – poprosił z mieszaniną strachu i irytacji Myszon. Poczuł jak małe dreszczyki strachu przebiegają mu po plecach. Wzdrygnął się lekko.
Kierowca przestał się uśmiechać i zaczął pisać dalej.
- Kurwa... – szepnął do siebie Myszon. Czuł, że następnym razem to wykrzyczy. Sekundę później do jego rąk trafiła kolejna kartka z kolejną wiadomością.
>>WSIADAJĄC DO OBCEGO SAMOCHODU NA MIEJSCE OBOK KIEROWCY, NIE WRZUCA SIĘ BAGAŻY DO TYŁU.<<
- Ej, dobra, panie! Albo jedziemy albo wysiadam! Bez pierdolenia!!! – wywrzeszczał Myszon.
Kierowca uśmiechnął się i odłożył swój kajecik. Myszon był już mocno poirytowany i, mimo woli, przestraszony. Mimo, że kierowca szykował się już do ruszenia, chłopak postanowił zrezygnować ze wspólnej podróży. Wysiadł z samochodu i skierował się do tylnich drzwi, żeby zabrać swoje rzeczy. Drzwi okazały się zamknięte.
Myszon z wściekłością zajrzał do auta przez przednie drzwiczki. Próbował wymacać malutką wajchę, by otworzyć drzwi od zewnątrz, ręce mu jednak tak drżały, że nie udało mu się to.
- Chcę swoje rzeczy! – warknął do kierowcy. Ten wciąż pisał.
Myszon z wściekłością wyrwał kierowcy kajecik i wyrzucił go na zewnątrz.
- CHCĘ SWOJE RZECZY!!! – chwycił niemowę za klapy marynarki i potrząsnął.
Kierowca otworzył usta, obnażając resztki zębów i zaklejone ropą pozostałości odciętego języka. Zaczął charczeć i świszczeć – to zapewne był jego śmiech.
Myszon puścił kierowcę i przecisnął się szybko przez małą przerwę między przednimi siedzeniami. Złapał plecak i namiot i wyszarpnął je z tylnych foteli, przy okazji zdzielając nimi wciąż charczącego kierowcę.
Z sercem walącym jak młot Myszon wypadł z auta i zaczął uciekać. Nie przebiegł paru kroków, kiedy nagle potknął się o drewnianą podstawkę od notatek kierowcy. Jak długi wyłożył się na jezdni.
Tuż za nim ruszył samochód. W przeciwną stronę.
Fiat odjechał, koszmarny śmiech kierowcy ucichł, pozostały jedynie kłęby dymu i cmentarna cisza. Myszon zaczął ciężko oddychać. Podniósł się do pozycji siedzącej.
Zerknął z lękiem na leżącą tuż przy nim podstawkę z pomiętymi kartkami. Sięgnął po nią, mimo wszystko ciekaw, co jako ostatnie miał mu do przekazania kierowca, zanim Myszon dostał ataku szału. Wyprostował pomięty papier i przeczytał.
>>W BAGAŻNIKU TRZYMAM OKRWAWIONĄ DZIEWCZYNKĘ. CHCESZ JĄ URATOW...<<
- tu wiadomość urwała się. Myszon wyrwał wtedy notatki kierowcy.
Teraz chłopak odrzucił podkładkę, ukrył twarz w dłoniach i zaczął się obłąkańczo chichotać.
Zniknęło słońce, ptaki zniknęły z drzew, nawet kłęby kurzu zniknęły.
W mroku nocy trwał już tylko śmiech Myszona.
Gdzieś, w oddali, z drzew stojących tu i ówdzie na łące, zerwały się ptaki, zupełnie jakby chciały uciec przed nocą otulającą powoli peryferia wsi.
Kciuk, co raz wystawiany w nadziei przez autostopowicza, był wciąż nagminnie ignorowany. Jedyne, co mieli do zaoferowania kierowcy, to kolejne kłęby kurzu, ewentualnie wystawienie innego palca w odpowiedzi na kciuk autostopowicza. Myszon zaklął siarczyście, kiedy minęły go kolejne samochody, w których dojrzał drwiące grymasy na twarzach kierowców. Wiedział już, że na pewno nie zdąży na pierwszy wieczór festiwalu. Utknął na tym zadupiu, mniej więcej w połowie planowanej drogi i nic nie zapowiadało, że sytuacja się zmieni.
Myszon zaczął się rozglądać po pobliskich łąkach, kontemplując, gdzie mógłby rozbić namiot. Jasne, do wsi miał parę kroków, ale po poprzedniej nocy, kiedy chciał skorzystać z gościnności mieszkańców innej wioski i został w odpowiedzi poszczuty dwoma rottweilerami (zadrapanie na łydce wciąż piekło) - wolał nie ryzykować.
Spojrzał na siebie. Brudny t-shirt, zakurzone sprane dżinsy, popękane trampki.
"Autostopowicz pełną gębą", pomyślał gorzko. Zerknął na zegarek. Dochodziła 20. Czyli za mniej więcej dwie, trzy minuty w Rewalu (nadmorskim miasteczku, gdzie zmierzał) rozpocznie się festiwal folk-rockowy, do którego niemalże odliczał godziny od kilku dobrych miesięcy.
Myszon westchnął i, oparłszy się o przydrożne drzewo, spojrzał na krwawą, niesamowitą łunę podążającą za szkarłatnym słońcem.
No tak - wyjazd wyszedł bardziej spontaniczny niż się spodziewał. Pokłócony z kumplami, którzy nie chcieli jechać, pożarty z rodzicami, którzy na wyjazd nie wyrazili zgody - postanowił pojechać sam. Po prostu dwa dni temu wyszedł z domu, wściekle trzaskając drzwiami, żegnany płaczem matki i przekleństwami ojca, wśród których zdanie "Możesz nie wracać, gówniarzu!" należało do najdelikatniejszych.
Myszon uśmiechnął się gorzko do tych żałosnych wspomnień sprzed kilku dni. Sięgnął do plecaka po niezawodną butelkę mineralnej. Nawilżył zakurzone gardło i odruchowo zerknął w bok. Zakrztusił się, gdy zaskoczony zobaczył, że parę metrów obok niego stoi czarny fiat.
Pogrążony w swoich ponurych myślach widocznie nie zauważył, że jakiegoś kierowcę zaintrygował los samotnie stojącego na poboczu drogi dziewiętnastolatka.
Myszon pospiesznie zakręcił butelkę z wodą, wsunął ją do plecaka i, porwawszy torbę z namiotem i swój nieodłączny plecak-kostkę, podbiegł do samochodu. Auto wciąż było na drodze. Chłopak otworzył przednie drzwi.
- W stronę Kołobrzegu? – zawołał z nadzieją. Z tej perspektywy widział tylko kolana kierowcy, kiedy więc nie otrzymał odpowiedzi, zajrzał do środka.
Ubrany w wytarty, stary garnitur jegomość uparcie notował coś na kartce papieru na drewnianej podkładce opartej o kierownicę. Zupełnie zignorował Myszona.
- Jedzie pan w stronę Kołobrzegu? – zawołał chłopak raz jeszcze. Kiedy po raz kolejny odpowiedziała mu pełna ignorancji cisza, zmarszczył czoło i uważniej przyjrzał się milczącemu kierowcy. Szczupły, na oko 40-latek, nieogolony, z piórem wetkniętym za ucho. Myszon wycofał głowę z wnętrza auta i rozejrzał się.
„Nigdzie ni żywej duszy. Nie zanosi się na mrowie samochodów, zaraz zapadnie zmrok, fajnie byłoby dojechać przynajmniej do jakiegoś większego miasta”, pomyślał, drapiąc się z tyłu głowy.
„Tylko co to za czubek? W sumie nie wygląda groźnie, więc...”. Myszon pokręcił głową i ponownie zajrzał do auta.
Kierowca patrzył teraz na wprost niego. Myszon trochę się tym spłoszył, zaraz jednak odzyskał rezon.
- Kołobrzeg. Jedzie pan w tamtą stronę?
Kierowca sztywno patrzył na Myszona, tak jakby w nim szukał weny do dalszego pisania.
I rzeczywiście, nagle gwałtownie odwrócił wzrok i przeniósł go na swoje notatki, kontynuując. Myszon zmarszczył czoło, mocno już zniecierpliwiony.
Już, już miał się całkowicie wycofać, kiedy nagle kierowca pokazał mu kartkę. Widniała na niej podwójnie podkreślona wiadomość:
>>PRZEPRASZAM, NIE MÓWIĘ. JASNE – WSIADAJ.<<
Myszon uniósł brwi, nieco zdezorientowany, ale po chwili posłusznie wsiadł. Zgrabnie przerzucił torbę z namiotem i plecak na tylne siedzenie i krzywo uśmiechnął się do kierowcy-niemowy.
Ten jednak nie był zainteresowany uśmiechami Myszona, zaraz powrócił do swoich notatek.
Chłopak zamknął drzwi i zaczął wyczekiwać na bieg wydarzeń. Zerknął na prawo.
Od wschodu śmiało nadciągała noc, powoli częstując niebo gwiazdami.
Po chwili Myszon przeniósł wzrok na kierowcę. Ten przestał pisać i odłożył podkładkę z przyczepionym doń plikiem kartek na bok. Spojrzał w lewo, na krwawiący coraz słabiej horyzont. Zabębnił palcami o brzeg kierownicy.
- To co? Jedziemy? – podsunął niepewnie Myszon. Ekscentryczność kierowcy zaczęła mu już działać na nerwy. Przejechał otwartą dłonią po twarzy i westchnął. Ponownie zerknął na nadciągającą noc.
Po chwili do jego uszu ponownie dobiegł dźwięk skrobania długopisem po kartce.
„Kurwa”, pomyślał. Myszon. Miał ochotę także wyrzec to na głos, ale się wstrzymał. Spojrzał na kierowcę. Ten w tym samym momencie skończył pisać i podał Myszonowi kolejną kartkę. Chłopak mimowolnie zmroził kierowcę wzrokiem. Przeniósł jednak wzrok na kartkę i, może trochę za gwałtownie, przejął ją. Przeczytał.
>>TO TWÓJ PIERWSZY STOP, PRAWDA?<<
Myszon uniósł brwi. Spojrzał na kierowcę. Teraz to on się uśmiechał.
- M-możemy już jechać? – poprosił z mieszaniną strachu i irytacji Myszon. Poczuł jak małe dreszczyki strachu przebiegają mu po plecach. Wzdrygnął się lekko.
Kierowca przestał się uśmiechać i zaczął pisać dalej.
- Kurwa... – szepnął do siebie Myszon. Czuł, że następnym razem to wykrzyczy. Sekundę później do jego rąk trafiła kolejna kartka z kolejną wiadomością.
>>WSIADAJĄC DO OBCEGO SAMOCHODU NA MIEJSCE OBOK KIEROWCY, NIE WRZUCA SIĘ BAGAŻY DO TYŁU.<<
- Ej, dobra, panie! Albo jedziemy albo wysiadam! Bez pierdolenia!!! – wywrzeszczał Myszon.
Kierowca uśmiechnął się i odłożył swój kajecik. Myszon był już mocno poirytowany i, mimo woli, przestraszony. Mimo, że kierowca szykował się już do ruszenia, chłopak postanowił zrezygnować ze wspólnej podróży. Wysiadł z samochodu i skierował się do tylnich drzwi, żeby zabrać swoje rzeczy. Drzwi okazały się zamknięte.
Myszon z wściekłością zajrzał do auta przez przednie drzwiczki. Próbował wymacać malutką wajchę, by otworzyć drzwi od zewnątrz, ręce mu jednak tak drżały, że nie udało mu się to.
- Chcę swoje rzeczy! – warknął do kierowcy. Ten wciąż pisał.
Myszon z wściekłością wyrwał kierowcy kajecik i wyrzucił go na zewnątrz.
- CHCĘ SWOJE RZECZY!!! – chwycił niemowę za klapy marynarki i potrząsnął.
Kierowca otworzył usta, obnażając resztki zębów i zaklejone ropą pozostałości odciętego języka. Zaczął charczeć i świszczeć – to zapewne był jego śmiech.
Myszon puścił kierowcę i przecisnął się szybko przez małą przerwę między przednimi siedzeniami. Złapał plecak i namiot i wyszarpnął je z tylnych foteli, przy okazji zdzielając nimi wciąż charczącego kierowcę.
Z sercem walącym jak młot Myszon wypadł z auta i zaczął uciekać. Nie przebiegł paru kroków, kiedy nagle potknął się o drewnianą podstawkę od notatek kierowcy. Jak długi wyłożył się na jezdni.
Tuż za nim ruszył samochód. W przeciwną stronę.
Fiat odjechał, koszmarny śmiech kierowcy ucichł, pozostały jedynie kłęby dymu i cmentarna cisza. Myszon zaczął ciężko oddychać. Podniósł się do pozycji siedzącej.
Zerknął z lękiem na leżącą tuż przy nim podstawkę z pomiętymi kartkami. Sięgnął po nią, mimo wszystko ciekaw, co jako ostatnie miał mu do przekazania kierowca, zanim Myszon dostał ataku szału. Wyprostował pomięty papier i przeczytał.
>>W BAGAŻNIKU TRZYMAM OKRWAWIONĄ DZIEWCZYNKĘ. CHCESZ JĄ URATOW...<<
- tu wiadomość urwała się. Myszon wyrwał wtedy notatki kierowcy.
Teraz chłopak odrzucił podkładkę, ukrył twarz w dłoniach i zaczął się obłąkańczo chichotać.
Zniknęło słońce, ptaki zniknęły z drzew, nawet kłęby kurzu zniknęły.
W mroku nocy trwał już tylko śmiech Myszona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz