„Truciciele z KGB” to tytuł wydanej właśnie książki Borysa Wołodarskiego, znawcy służb specjalnych i – co tu szczególnie istotne – byłego oficera rosyjskiego wywiadu wojskowego GRU, który z reporterskim zacięciem odtwarza najbardziej spektakularne operacje wymierzone we wrogów Kremla. Sięga do nieznanych wcześniej dokumentów, powołuje się na relacje i historie ludzi, którzy brali udział w tajnych przedsięwzięciach, odkurza zapomniane operacje, skupiając się na przypadkach, kiedy do uśmiercania przeciwników używano trucizn. Wspomina o substancjach wywołujących objawy zbliżone na przykład do ataku serca, pisze o ofiarach wyhodowanych w rosyjskich laboratoriach bakterii, o likwidowaniu wrogów za pomocą kwasu pruskiego, rycyny czy trucizn opracowanych na bazie radioaktywnych izotopów. I jak twierdzi, rosyjskie służby rozpoczęły budowę arsenału trucizn, zanim jeszcze powołano KGB.
REKLAMA
Pierwsze laboratorium powstało w 1921 roku, w osobistym sekretariacie Włodzimierza Iljicza Lenina. Intensywne badania i eksperymenty prowadzone także na ludziach pozwoliły powojennym służbom ZSRR na rozwinięcie sposobów likwidacji przeciwników władzy komunistycznej i swobodne korzystanie z trucizn również poza granicami kraju.
Jednak nawet wraz z końcem komunistycznej Rosji i zmianą ustroju metody te nie uległy zmianie – przekonuje Wołodarski.
Chyba najsłynniejsza ostatnia ofiara rosyjskich służb, Aleksander Litwinienko, brytyjski obywatel i były rosyjski szpieg najpierw KGB, a następnie Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB) zmarł w 2006 roku w londyńskim szpitalu, otruty radioaktywnym polonem. Substancję najpewniej wypił razem z herbatą w czasie spotkania ze starym znajomym ze specłużb, Aleksandrem Ługowojem i tajemniczym mężczyzną przedstawiającym się jako Władimir. Sprawa śmierci Litwinienki otwiera książkę „Truciciele z KGB”, jednak Wołodarski poświęca wiele uwagi także innym operacjom rosyjskich specsłużb. Na uwagę zasługuje zwłaszcza szczegółowa rekonstrukcja próby zabójstwa kandydata na ukraińskiego prezydenta i późniejszego prezydenta Ukrainy. Wiktor Juszczenko, który w wyścigu wyborczym zmierzył się z cieszącym się poparciem Moskwy Wiktorem Janukowyczem, miał zginąć w podobny sposób, w jaki dwa lata później straci życie Litwinienko.
Główną rolę w tej operacji odegrał Wołodymyr Saciuk, pierwszy zastępca szefa ukraińskiej służby specjalnej SBU. Ale niewykluczone, że w sprawę zaangażowany był również Dawid Żwanija, pochodzący z Gruzji sponsor partii Juszczenki Nasza Ukraina. Być może dostawał polecenia z Moskwy, choć jak pisze Wołodarski, brak na to jednoznacznych dowodów.
Juszczenko miał dostać śmiertelną dawkę trucizny w posiadłości Saciuka, w czasie kolacji.
„Grupa zabójców zdążyła już zinfiltrować Ukrainę, rozgościć się w daczy i poznać jej okolice” – rekonstruuje szczegóły akcji autor „Trucicieli z KGB”. – „Juszczence przez cały czas towarzyszyli jeden z ochroniarzy z UDO oraz Czerwonenko (Jewhen Czerwonenko – asystent i ochroniarz Juszczenki; przyp. red.), który twierdził, że nawet na krok nie opuszczał swojego przyjaciela i szefa – z wyjątkiem tego jednego dnia we wrześniu. (...) Wcześniej ustalono także sposób zabójstwa i specjalista dostarczył już na miejsce truciznę opracowaną przez laboratorium. Gotowy był także zespół wsparcia, którego zadaniem tym razem nie było pozbycie się ciała, a profesjonalne posprzątanie – zatarcie wszystkich śladów w taki sposób, aby jakiekolwiek śledztwo w przyszłości nie mogło niczego znaleźć. Niewątpliwie w odwodzie czekał jeszcze zespół awaryjny, który miał przystąpić do akcji, gdyby coś poszło niezgodnie z planem”.
Kluczowy etap operacji rozegrał się 5 września. Tego dnia Wiktor Juszczenko przemawiał na wiecu w Czernyhowie, potem pojechał na obiad do Ołeha Hołowina, ukraińskiego biznesmena, gdzie został przyjęty po królewsku. Tam Żwanija przypomniał Juszczence, że ma ważne spotkanie z szefostwem SBU w daczy u Saciuka. Po drodze jadący w innym aucie osobisty ochroniarz kandydata na prezydenta, Czerwonenko, usłyszał w słuchawce polecenie od przydzielonego do konwoju rządowego ochroniarza, że Juszczenko nalega na rezygnację z ochrony. Zareagował tak, jak spodziewali się zabójcy. Opuścił kawalkadę.
W daczy Juszczenkę i Saciuka powitał Ihor Smeszko, ówczesny szef SBU. Borys Wołodarski twierdzi, że nie ma dowodów na to, by Smeszko brał udział w operacji, jednak nie ma wątpliwości, że właśnie wtedy Juszczenko został otruty. Niewykluczone, że Saciuk również nie miał świadomości, jak skończy się ta „ostatnia wieczerza”. Być może sądził, iż ideą spotkania jest jedynie o ułożenie się służb z kandydatem, który wkrótce mógł przejąć władzę w kraju.
Na kolację podano gotowane rakisałatki z pomidorówogórków i kukurydzy, na stół wjechały również półmiski wędlin. Posiłek popijano piwem wódką. Potem zaserwowano brandykawałki arbuzaśliwkiwinogrona i inne owoce. Na koniec podano kawę.
Kilka godzin później Wiktor Juszczenko zaczął skarżyć się na ból głowy. 7 września do bólu głowy dołączyły nudności, wymioty i ostry ból brzucha. Stan kandydata na prezydenta zaczął szybko się pogarszać. 9 września był już w szpitalu w Wiedniu, ale lekarze nie potrafili zdiagnozować żadnej konkretnej choroby. Zaburzenia w pracy pięciu organów wewnętrznych i objawy silnego zapalenia trzustki nie wskazywały jeszcze wówczas na otrucie. 12 września Juszczence zaczęły zmieniać się rysy twarzy.
Ponieważ na Ukrainie kampania prezydencka trwała w najlepsze, kandydat został zwolniony ze szpitala 18 września. Ledwo dał radę wystąpić w ukraińskim parlamencie. „To, co mnie spotkało, nie jest wynikiem pokarmu i mojej diety, ale rezultatem działań reżimu politycznego tego kraju” – przemawiał słabym głosem, oskarżając o otrucie władzę i pośrednio prezydenta Leonida Kuczmę. Nie mógł prowadzić kampanii, przed każdą przemową musiał dostawać zastrzyki przeciwbólowe.
29 września Juszczenko wrócił do szpitala.
Oficjalnie lekarze ogłosili, że podejrzewają otrucie, dopiero 3 października. Zamachowcy mieli więc prawie miesiąc na wyczyszczenie śladów i usunięcie dowodów wskazujących na zaangażowanie w tej operacji ukraińskich i rosyjskich służb specjalnych. Jednak zdaniem Wołodarskiego, dowodami są wyniki badań. Zmieniona twarz Juszczenki, zdeformowana i poorana bruzdami, to według ekspertów efekt działania dioksyn, silnych trucizn, które wywołują tak zwany trądzik chlorowy na twarzy. Ślady dioksyn znaleziono również w krwi kandydata na prezydenta.
Trucizna ta znakomicie rozpuszcza się w tłuszczach. Można ukryć ją na przykład w dobrze przyprawionym sosie.
Największą trudność sprawiło zagranicznym i ukraińskim lekarzom rozszyfrowanie składu substancji. W lutym 2005 roku prof. Bram Brouwer, dyrektor laboratoriów BioDetection Systems w Amsterdamie ogłosił, że ukraiński polityk został otruty koktajlem składającym się z tetrochlorodibenzodioksyny i tajemniczego składnika, który wzmagał i przyspieszał objawy zatrucia. Jakiego? Tego nie udało się ustalić, jednak jak pisze Wołodarski, „modyfikacja działania standardowych trucizn jest znakiem rozpoznawczym tajnego laboratorium rosyjskiego. Pozwala to na pewien czas wprowadzić w błąd nawet najuczciwszych i poważnych badaczy”.
Ilość dioksyn w ciele Wiktora Juszczenki przekraczała normę 5 tys. razy. Podana mu substancja została odpowiednio przygotowana, skoncentrowana, „uszyta na miarę”, dopasowana stężeniem do jego wieku, masy ciała i historii medycznej. Gdyby nie fakt, że był o krok od objęcia prezydentury Ukrainy, gdyby nie trafił do najlepszych toksykologów, nie przeżyłby tego ataku.
Borys Wołodarski, \
„Nie każdego dnia prosi się nas o zbadanie kogoś tak ważnego” – cytuje autor „Trucicieli z KGB” słowa, jakie w rozmowie z dziennikiem „Washington Post” wypowiedział prof. Christopher P. Holstege, amerykański uczony z University of Virginia wchodzący w skład zespołu naukowców zajmujących się przypadkiem otrucia Juszczenki.
„To było prawdopodobnie otrucie wieku” – dodawał toksykolog.