Reporterowi "Superwizjera" TVN udało się dotrzeć do byłych pracowników zakładu, a także najbliższych współpracowników właściciela krematorium. Ich relacje są wstrząsające: żałobnicy potwierdzają, że nagminne były przypadki, gdy w krematorium ciała zmarłych wiele dni oczekiwały na kremację, podczas gdy zakłady pogrzebowe dawno już odebrały urny z prochami. Pracownicy pamiętają do dziś rozkładające się i przeciekające przez trumny zwłoki oraz dezodoranty, którymi obsługa krematorium próbowała zabić wszechobecny odór.
- Według relacji pracowników najgorzej było, gdy jeden z dwóch pieców, którymi wtedy dysponował właściciel, był wyłączany z powodu koniecznych prac serwisowych - opowiada Patora. - Właściciel nie chciał, by ciała spopielono u konkurencji, więc przyjmował zlecenia mimo braku możliwości kremacji. Relacje pracowników potwierdzają zachowane dokumenty, m.in. spis przyjętych ciał i harmonogram serwisu pieców.
Półtora roku temu - po doniesieniu jednego z byłych pracowników - sprawę bezczeszczenia zwłok w krematorium mogła wyjaśnić prokuratura, ale śledczy po przesłuchaniu kilku aktualnych pracowników zakładu oraz szefów zakładu umorzyli postępowanie, nie biorąc pod uwagę dowodów obciążających właściciela krematorium, m.in. dostarczonych im zdjęć zalegających w krematorium zwłok. Po złożeniu kilka dni temu nowych zeznań (m.in. przez pasierbicę właściciela firmy), organy ścigania ponownie zajęły się sprawą.
Aby zdobyć bezsporny dowód, dziennikarze TVN założyli firmę pogrzebową, która miała na zlecenie jednego z zakładów pogrzebowych zawieźć ciało do obserwowanego krematorium. W trumnie został zainstalowany nadajnik, który w piecu wyparowałby w ciągu kilku sekund. Patora: - Sytuacja, w której odbieramy urnę z prochami, a nasz odbiornik pokazuje, że nadajnik wciąż emituje sygnał, oznaczałaby potwierdzenie podejrzeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz