2017/02/01

Zgniła barć

Dominik Stępień          Top         

„Jestem Łukasz. Postanowił żem zacząć pisać o sobie. Może Mariuszek mój będzie chciał wiedzieć jak to było przed jego urodzeniem, to będzie miał pamiątkę.
Wychował ja się tu, w Skroninie. Ojcu zeszło się dwa lata temu, a matuli teraz na jesień. Matula strasznie nerwowa była i w końcu któregoś dzionka tak się zeźliła, że padła jak długa i koniec. Z nerwów to wszystko. Był ja dziś u niej. Do cmentarza blisko mam, to zaszedłem świeczkę zapalić. Nazad wróciłem przez sad. Piękny mamy sad, po matuli, jak całe gospodarstwo. Świnie są, kury są. Ino wewtym sadzie się pszczoły zaplęgły. Będę musiał się tym zająć.
Dbam o wszystko tu, co w spadku moje teraz jest. Pieniądze też żem odziedziczył. Po południu w banku byłem, co by konto sprawdzić. Matka nerwowa, ale gospodarna była, to i mi do końca życia starczy. Do końca życia.”

***

Nad Skroniną wstało już palące słońce, kiedy w murowanym domu na obrzeżach wsi, z dala od innych zabudowań, Łukasz mielił w zębach swój pierwszy tego dnia posiłek. Suchy chleb zapijany herbatą kruszył się i wypadał mu z ust na przepoconą, niegdyś białą koszulę. Pożółkły na plechach i pod pachami materiał znów był mocno zwilgotniały. Łukasz ubrał się odświętnie, bo wybierał się odwiedzić grób matki, jak co piątek. We wsi nikt jednak nie wiedział, że stara Kopaczowa nie żyje, a tym bardziej, że udusił ją jej własny syn.
Kopaczowa biła go nawet gdy już dorósł i pewnego dnia pijana zamachnęła się na niego pasem, ale tym razem on złapał matkę za szyję i puścił dopiero, kiedy przestała się ruszać. Ciało zawlókł do szopy na narzędzia, która stała na końcu malutkiego sadu i tam zakopał. Później w środku porozstawiał dewocjonalia i zdjęcia matki, przy których palił podgrzewacze do herbaty kupowane w mieście. Szopa stała się małym mauzoleum starej Kopaczowej.
We wsi kilka razy pytano się Łukasza, dlaczego jego matki nie widać w sklepie. Powiedział, że rzuciło jej się na nogi i dlatego nie rusza się z domu. Nikt specjalnie się nie zdziwił, bo miała już swoje lata, ale i nikt szczególnie nie tęsknił za zgorzkniałą alkoholiczką, dlatego ciekawość mieszkańców Skroniny nie trwała długo. Kopaczowie byli odludkami, a samego Łukasza traktowano jak niegroźnego wioskowego głupka.
W zdezelowanej szopie panował zaduch. Łukasz stanął zadowolony nad grobem rodzicielki, obracając w palcach pudełko zapałek. Zwykle w jej obecności tracił pewność siebie, ale od kilku tygodni było inaczej. Wyobrażał sobie, co by powiedziała matka i co on chciałby jej powiedzieć, ale nigdy ostatecznie nie odważył się odezwać. Niepewny uśmiech w blasku podgrzewaczy do herbaty to jedyne, na co go było stać. Szacunek i strach przed matką nadal stawiały mu opór.
Wracając z szopy, Łukasz zatrzymał się przy jednej z jabłoni, które niegdyś tworzyły niewielki sad. Tuż nad chwastami porastającymi ziemię wokół drzew, na grubej linie zwieszonej z gałęzi dyndał martwy pies. Kundel przybłąkał się tydzień wcześniej i bardzo spodobał się gospodarzowi. Tego samego dnia skończył na drzewie. Teraz, w piekących promieniach słońca, wokół zwierzęcia roiło się od much. Latały dokoła i obłaziły jego martwe ciało. Łukasz przyjrzał się żałosnemu kształtowi na końcu napiętej liny i wrócił do domu.
Wszedł do kuchni i odsunął stojący pod oknem stolik. Przykucnął, podważył długim pazurem klepkę parkietu i wyjął spod niej mały pakunek. Starannie rozwiązał szmaty i wyjął niewielki plik banknotów. Przeliczył powoli, po czym schował z powrotem do skrytki. Dwa tysiące złotych - tyle zostało mu po matce. Za życia ojca mieli trzy hektary pod lasem. Później matka sprzedała ziemię i zaczęła przepijać majątek.
Łukasz dosunął stół pod okno, po czym wspiął się na taboret, sięgając ręką nad szafkę kuchenną. Pomacał wpierw na oślep i zdjął zakurzony zeszyt. Na stoliku rozłożył jego pożółkłe kartki i wertując zapiski ojca, natrafił na czystą stronę. Z szuflady wygrzebał ołówek skrywający się między korkociągiem a złamanym nożem kuchennym, po czym usiadł i zaczął pisać.
Naskrobał niecałą stronę, starannie kreśląc litery. Przed każdym zdaniem robił przerwę, zastanawiając się nad nim. Kiedy skończył, przeczytał wszystko raz jeszcze i zadowolony zamknął zeszyt. Wstał i z szafki wyciągnął chleb i spleśniałą kiełbasę. Pokroił trochę na głęboki talerz, a do dzbanka nalał wody z wiadra stojącego na podłodze. W jednej ręce niosąc dzbanek, a w drugiej talerz, wyszedł na dwór i zniknął za drzwiami stodoły.

***

„Był ja teraz u Izy, jak co dzień. Leży w szpitalu bo dziwnie napuchła, a niedługo będzie rodzić, bo brzuch ma już duży. Cieszę się na myśl o Mariuszku. W szpitalu Iza ma dobrze, tylko jeść nie chce ostatnio. Wcześniej złościła się bardzo, prawie jak matula moja, ale już jej przeszło, ino znowuż jakby siły jej odeszły.
Widziałem, że w szpitalu też się pszczoły zaplęgły, ale Izy nie żądlą. Dziwaczne to, ale opiekują się nią i Mariuszkiem.
Napiszę dla Mariuszka tu, żeby wiedział, jak się matka z ojcem poznali. Ja żem Izę poznał nad rzeką. Ona, panna z miasta, opalała się na leżaku. Podszedłem, pomówiłem. Spodobaliśmy się sobie, zjedlimy kolację, pogadali i tak to wyszło.
Na początku życie w gospodarstwie nie podobało się, ale później się przyzwyczaiła. Teraz już się nie denerwuje ino małego Mariuszka czekamy.
Pszczoły go chronią.”

***

Łukasz wszedł do stodoły i postawił talerz z dzbankiem na klepisku obok ściany z desek. Przesunął starą belkę siana, pod którą skrywała się niewielka klapa. Łukasz otworzył ją, zabrał posiłek i zszedł schodami do ukrytego pod ziemią pomieszczenia.
Wewnątrz panowała ciemność, a w powietrzu unosił się duszący, słodkawy odór. Łukasz odstawił jedzenie na stołek ledwo oświetlany promieniami słońca, które przebijały się szparami w ścianach stodoły i wpadały przez otwór wejściowy piwnicy. Do stołka, za pomocą rozlanego wosku, przymocowana była gromnica. Blask zapałki rozjaśnił wnętrze, zostawiając płomień na knocie świecy.
W narożniku niewielkiego pomieszczenia stało polowe łóżko, na którym w półmroku odznaczał się zarys ludzkiej sylwetki. Nieruchoma postać oblegana przez muchy leżała przywiązana za ręce i nogi do metalowej ramy łóżka. Ciało było powykręcane i spuchnięte, szczególnie na brzuchu. To była Iza.
Mało kto rozpoznałby w tej lepkiej masie mięsa śliczną studentkę z Radomia, dziewczynę lubiącą imprezy, kino skandynawskie i kuchnię wegetariańską. Jej rodzice na emeryturze przenieśli się na działkę gdzieś nad Bugiem i tam spędzali cały rok, dlatego Iza, mieszkając w Radomiu, widywała się z nimi od święta.
W starym mieszkaniu rodziców nie przebywała jednak sama. Co jakiś czas wprowadzali się tam i wyprowadzali jej znajomi. Ktoś przerwał studia, z kimś innym się pokłóciła, dlatego rotacja współlokatorów była spora. Podobnie zresztą było z osobami, które nazywała "przyjaciółmi". Gdy jej matka zarzuciła jej, że zbyt łatwo ufa ludziom, Iza zbyła to śmiechem.
Ostatnio trzymała się z młodą fotografką Karoliną i jej znajomymi, którzy pozowali na bohemę artystyczną. To właśnie z nimi Iza umówiona była na wyjazd do Skroniny. Miała nadzieję na małą sesję zdjęciową na łonie natury i wspólne palenie trawki, ale Karolina ją wystawiła. Dlatego do Skroniny Iza pojechała sama.
Auto zaparkowała przy wjeździe do wsi. Założyła plecak, pod pachę wzięła koc i poszła w stronę rzeki. Położyła się w słońcu, ale nie zamierzała się opalać, bo czerwiec nie był aż tak ciepły, aczkolwiek na przekór Karolinie chciała miło spędzić czas w towarzystwie książki, jagodowych papierosów i zielonej herbaty z goji. Nic nie podpowiadało jej, że ktoś może siedzieć w krzakach i ją obserwować, dopóki Łukasz sam nie wyłonił się spomiędzy drobnych liści.
Słysząc szelest, Iza odwróciła się i spoglądała dłuższą chwilę na Łukasza, krzywiąc się przy tym w grymasie zdziwienia, a kiedy zatrzymał się, poczuła rozbawienie. Stał przed nią brudny facet po trzydziestce ubrany w podartą koszulkę piłkarskiej reprezentacji Anglii wciśniętą w brązowe spodnie od garnituru. Potargane, tłuste włosy oblepiały mu czoło, a na gumofilcach zalegały grudy błota i gnoju. Tępe spojrzenie skierowane na Izę współgrało z na wpół otwartymi ustami, podczas gdy jego prawa ręka, udając drapanie, ugniatała lekko krocze.
Iza zmierzyła go wzrokiem i wybuchła śmiechem. Łukasz w pierwszej chwili sprawiał wrażenie, jakby obudził się z letargu i miał zamiar uciekać zaczerwieniony, ale im głośniej Iza rechotała, tym większa złość w nim wzbierała. Chociaż był już gotowy się cofnąć, Łukasz zawahał się i chwyciwszy leżący na kocu metalowy termos, uderzył Izę w głowę. Śmiech przerodził się w krzyk, więc uderzył drugi raz i trzeci, i czwarty... Uderzał tak długo, aż nastała cisza.

***

Kiedy Iza obudziła się nago w ciemnym, dusznym pokoju, jej ręce i nogi przywiązane były do stelaża polowego łóżka. Zanim ponownie zobaczyła obrzydliwego faceta, który wcześniej rozbił jej głowę termosem, minęło kilka godzin. Na początku próbowała się uwolnić, ale konopny sznur był tak mocno zawiązany, że krew nie dopływała jej do kończyn.
Kiedy Łukasz pierwszy raz przyszedł ją odwiedzić, nie dotknął jej ani razu. Siedział w kącie i przyglądał się zawartości jej torebki w lichym blasku świecy, kiedy ona wrzeszczała ile sił w płucach, żeby ją uwolnił. Wtedy jeszcze miała na to nadzieję. Łukasz po kilku minutach zebrał z ziemi jej rozrzucone rzeczy i przytykając sobie jej majtki do twarzy, wdrapał się po schodach i zatrzasnął za sobą wieko.
Następnego dnia przyszedł z samego rana. Najpierw podał Izie wodę ze szklanki, którą wypiła łkając cicho, ale kiedy poczuła jego rękę na wewnętrznej stronie swojego uda, znów wybuchła krzykiem. Ta sama ręka wylądowała wtedy na jej szyi i zacisnęła się z całej siły, ale Łukasz nie był wtedy jeszcze tak pewny swej przewagi. Puścił po sekundzie i zniknął w otworze wejściowym pomieszczenia.
Pierwszy raz zgwałcił Izę po tygodniu. Przychodził wtedy cały zasapany z podniecenia. Raz, gdy wyjątkowo zawzięcie wierzgała, starając się uciec przed każdym nawet muśnięciem jego ciała, uderzył ją za całej siły pięścią w twarz, łamiąc jej dwa przednie zęby. Zwykle jednak podduszał ją, nawet gdy zrezygnowana nie próbowała się nawet wyrywać, tylko płakała, rytmicznie kołysana brutalnymi uderzeniami bioder gwałciciela.
Trwało to równe dwa tygodnie. W międzyczasie Iza nic nie chciała jeść, jedynie piła zimną wodę. Wypróżniała się pod siebie, gdyż Łukasz ani myślał odwiązywać ją od ramy łóżka. Odchody i pot wraz ze stęchlizną panującą w prowizorycznej piwnicy łączyły się, tworząc straszny odór. W tej scenerii ledwo żyjąca Iza kolejny raz usłyszała dobrze znany dźwięk otwierania klapy i kroki na schodach. Chwilę później pojawił się Łukasz ubrany w wypłowiałą zieloną polówkę, trzymający sporych rozmiarów tobołek. Z zawiniątka z pożółkłego prześcieradła wyjął po dwa talerze i szklanki, butelkę taniego wina oraz parujący garnek.
- Prażoki zrobiłem - mruknął. - Będziesz jadła? Patrz jak pachną.
Łukasz podsunął Izie garnek pod nos. Kiedy przez panujący w pomieszczeniu smród dotarł do niej zapach jedzenia, żołądek zatrząsł się jej w nieopanowanym skurczu. Zebrała resztki śliny i splunęła Łukaszowi w twarz.
- O żesz ty kurrrwa... - wrzasnął ogarnięty wściekłością i przycisnął otwartym garnkiem twarz Izy.
Nie była w stanie oddychać, a cała twarz niewyobrażalnie ją parzyła. Pragnęła uwolnić się z więzów, ale nadal nie mogła. Łukasz mocno trzymał garnek za uszy, aż nie przestała wierzgać.
Wstał od łóżka, rzucił garnek na ziemię i sapiąc ze zmęczenia, patrzył na martwe, poskręcane z bólu ciało.
- No to teraz my się dogadali.

***

Łukasz zerknął na talerz, gdzie muchy obsiadły pokrojoną kiełbasę, chociaż pełno było ich też na ścianach i na łóżku.
- Pilnują jedzenia... - syknął do siebie.
Przez zmrużone oczy starał się dobrze przyjrzeć chmarze gwałtownie poruszających się w powietrzu punkcików. Krążyły wszędzie, obijały mu się o twarz, ale nie odganiał się przed nimi. Jego uśmiech rósł w miarę upływu czasu, aż podniecony wspiął się po schodach i wybiegł ze stodoły. Sunął przez podwórko ile sił w nogach i wpadł do domu.
Otworzył ponownie stary zeszyt i zapełnił prędko kartkę do końca, po czym chwycił leżący w otwartej szufladzie sznurek, a pod pachę wepchnął sobie stołek i wybiegł znów na dwór.
Stojąc na kuchennym stołku, przywiązał sznurek do gałęzi obok powieszonego psa. Kopnął dyndające cielsko i roześmiał się wniebogłosy, kiedy muchy rozleciały się dokoła. Zadowolony widokiem wyprężył się jak struna, przymierzył pętlę na szyję i westchnął.
- W sam raz bydzie.

***

„Takie oto świadectwo swojemu synowi, Mariuszkowi, pozostawiam ja, Łukasz Kopacz. Niech no wie skąd się wzion i po kim ma gospodarkę.
A teraz wezmę ja powróz i nową barć podwieszę. Niech no wincyj pszczół się zadomowi, to i Mariuszka bedą lepiej chronić. Najlepiej tak, żeby nikt się o nim nie dowiedział. One nie dadzą podejść zbyt blisko. One go ochronią.
Czorne pszczoły.
- Łukasz Kopacz”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz