Stwierdzono, że w mieszkaniu jest bałagan i ciasnota, a kurator po rozpytaniu rówieśników Kingi i Klaudii w szkole, czy mama i tata piją i biją, dowiedział się, że dziewczynki są smutne. Sąd zdecydował więc, że lepiej im będzie w domu dziecka.
Malutkie mieszkanko na parterze, na końcu ciemnego korytarza. Przedpokój, na wprost wnęka kuchenna i pokoik babci. Po prawej łazienka – ciasna, ale w pełni wyposażona. Po lewej od wejścia pokój, w którym mieszkali Bałutowie. Wcześniej w piątkę. Teraz tylko we dwoje. Nie ma bałaganu, nie ma królika, nie ma muszek owocówek, o których usłyszała cała Polska. Pies jest u babci, w ogóle go nie słychać. W pokoju telewizor, dwie ławy i narożnik pełen maskotek. A pod nim dziecięce nosidełko. Puste. – Zamiast tej ławy stało łóżeczko, ale rozebraliśmy, bo nie mogliśmy znieść jego widoku. Kasia budziła się w nocy, wstawała i chciała dziecko wyjmować – słyszę.
– Chcecie mieć jeszcze dzieci?
Katarzyna: – Kiedyś marzyłam, żeby mieć piątkę, szóstkę. Dużą rodzinę. Sama się w takiej wychowywałam. I chociaż było ciężko, to miało się siebie nawzajem. A teraz, po tym wszystkim, człowiek po prostu się boi.
Sławomir: – Na razie skupiamy się na tym, żeby żyć, ale ciężko normalnie funkcjonować. Żonę obsmarowali w lokalnych gazetach, że zmęczona, nieumalowana. Trudno się malować, jak się ledwie ma siłę wstać z łóżka. Drugi to może by i sobie w łeb strzelił.
Zagrożenie dla życia i zdrowia
Pół roku temu sąd rodzinny w Nisku orzekł, że Bałutowie nie nadają się, żeby być rodzicami. 11-letnia Kinga i 6-letnia Klaudia trafiły do domu dziecka. Półroczna Sabina – do rodziny zastępczej.
W uzasadnieniu napisano, że mieszkanie jest ciasne i zabałaganione, a dzieci mają za mało miejsca do nauki. Że w domu są zwierzęta – pies, królik i rybki. Gwoździem do trumny stały się muszki owocówki.
Katarzyna: – Najbardziej kuratora gryzły te muszki. Jeszcze podkreślał w notatce, że były gigantyczne. Ostatnio mieliśmy w tej sprawie telefon z Ameryki. Zadzwonił pan z prośbą, żeby je pomierzyć, bo chcieliby je wpisać do księgi rekordów Guinnessa.
Sławomir: – Na początku, gdzie nie pojechaliśmy – bo jeździliśmy po różnych instytucjach – to był śmiech. Ale kuratorzy i sędzia traktują te muszki strasznie poważnie. Jakikolwiek żart na ten temat, to dla nich obraza.
– I przeszkadzał pies.
– Kundelek w typie jorka. Szczeniak, odrzucony przez matkę, którym trzeba było się zająć, bo by zdechł. Były też rybki. No i królik – przyznaje Katarzyna.
Przez lata w domu był Wypłosz – samica – ale zachorował na raka. Dzieci były z nim bardzo zżyte. – Któregoś dnia zobaczyły na rynku pana z królikami miniaturkami. No i nie było wyjścia, zgodziłam się. Zwłaszcza że dziewczynki bardzo dbały o zwierzęta. Nosiły królika na rękach, brały do łóżka. Największą frajdę miały oczywiście jak gryzł kable – uśmiecha się Katarzyna. – Z psem było podobnie. Tu u nas w bloku, od góry do dołu, wszyscy mają psy. Większe, mniejsze. Córka mówi: „Mamusia, nie chcę być gorsza od koleżanek. Ja też chcę mieć psa i chodzić z nimi na spacery”.
Sławek: – Dzieci się inaczej wychowują przy zwierzętach.
Katarzyna: – Uczą się odpowiedzialności.
Klaudia jako niemowlę ciągle chorowała na bezobjawowe zapalenie płuc. Trudne do rozpoznania. Trudno też było znaleźć przyczynę choroby. W końcu jeden z lekarzy stwierdził, że być może ma za suche powietrze w domu. – Rzeczywiście. Jak kupiliśmy pierwsze akwarium, zaczęła dużo lepiej oddychać. A potem rybki się nam okociły i trzeba było postawić drugie. Panu kuratorowi się to nie podobało. A zwierzęta były albo u babci, albo na korytarzu. Tu, w tym pokoju, żadnego. Bo tu spały dzieci, bawiły się, wiadomo, że czasem i zjadły coś z podłogi, jak np. ciastko spadło – mówi Katarzyna.
Sąd stwierdził też, że w mieszkaniu nie ma odpowiednich warunków sanitarno-epidemiologicznych. – I teraz wszyscy, którzy do nas przychodzą, dziwią się, że mamy łazienkę. I że nie sika się u nas za domem – uśmiecha się smutno Bałut.
Prywatne telefony
– Alkohol? Jest w domu – potakują. Na przykład koniak, który Katarzyna dostawała od klientów, pracując przy ubezpieczeniach. Kilka win, które przywiozła z Włoch. I piwo, dawno po terminie.
Katarzyna: – Mój tato jak przychodzi, to zawsze tak patrzy, że się to wszystko marnuje.
Sławek: – Jedynie na puszki i butelki można to chyba sprzedać, do składu.
– A pomoc społeczna? Braliście zasiłki?
Sławomir: – Jesteśmy młodzi. Praca jest zawsze, o ile chce się ją znaleźć. Wolimy radzić sobie sami.
Katarzyna: – Wszystkich to kłuło, że mąż zawsze pracował, nie narzekał, że zawsze kupił coś do domu.
Bałut ma warsztat samochodowy. Teraz, w sezonie, handlują też z żoną owocami. Często, kiedy kurator albo pracownik socjalny przychodził na wizytę, Katarzyna stała z owocami po drugiej stronie ulicy, pod Biedronką. Prosiła o telefon, żeby móc przyjść. W Ośrodku Pomocy Społecznej (OPS) usłyszała, że pracownicy nie będą wydawać pieniędzy na prywatne telefony. W sądzie natomiast stwierdzono, że z rodziną nie ma kontaktu. I że odmawia współpracy.
Donos zatroskanych
Zaczęło się od sąsiedzkiego donosu. Anonimowego. Wiosną 2013 ktoś zgłosił na policję, że u Bałutów jest przemoc. Że słychać płacz dzieci, że babcia krzyczy. Adres osoby składającej zawiadomienie nie tylko nie pokrywał się z żadnym z bloku. Nie był nawet z Niska.
Chwilę po donosie u Bałutów zjawił się pracownik opieki społecznej. Teoretycznie, żeby sprawdzić warunki mieszkaniowe, bo w lokalu zameldowana jest starsza osoba z pierwszą grupą inwalidzką, matka pana Sławka. – Teściowa na tego pracownika tylko nakrzyczała, że nie jest niepełnosprawna. I że ma rodzinę, która o nią dba. Gdyby coś było nie tak w mieszkaniu, to powinno być w raporcie. A nic w nim nie ma – mówi Katarzyna.
W czerwcu, przyszedł kurator. W międzyczasie pojawiała się też policja, o czym pani Kasia dowiedziała się od sąsiadki. Poszła wiec na komendę. Chodziła siedemnaście razy. Za każdym razem, gdy dowiadywała się, że ktoś widział funkcjonariuszy przed jej drzwiami. Za każdym razem pytała, czy coś się dzieje. I za każdym razem słyszała, że wszystko jest w porządku – od naczelnika, zastępcy komendanta, od dyżurnego. Ten ostatni sprawdzał nawet w rejestrze. Wszyscy zaprzeczali, żeby cokolwiek dotyczyło Bałutów. – Sześć miesięcy później zapukała do nas pani, która twierdziła, że jest kuratorem, ale nie miała żadnych dokumentów. Dostała notatkę z policji, że zagrożone jest dobro i życie dzieci, bo nie ma z nami kontaktu.– Okazało się, że oficer, który wystosował tę notatkę, mieszka tu, w tym bloku, w sąsiedniej klatce. Nawet stawiamy koło siebie samochody – mówi Katarzyna.
Proszę dostarczyć dzieci
W październiku 2014 r., na drugim posiedzeniu, sąd utrzymał nadzór kuratorski. Dodatkowo rodzina dostała asystenta społecznego, a OPS przykaz przeprowadzenia wywiadu w środowisku. Odnotowano też, kolejny raz, muszki owocówki. Najstarszą córkę Bałutów, Kingę, skierowano na badania psychologiczne, a ich samych na konsultację w Rodzinnym Ośrodku Diagnostyczno-Konsultacyjnym (RODK). Na badania Sławomir się spóźnił. Do sądu trafiła więc notatka, że go w ogóle nie było.
Sędzia Ewa Kopczyńska, przewodnicząca Wydziału Rodzinnego w Nisku, prowadząca postpowanie, złożyła też Katarzynie propozycję nie do odrzucenia; żeby się wyprowadziła z córkami do domu samotnej matki i zeznała, że mąż się nad nią znęcał.
9 grudnia zapadła decyzja o odebraniu dzieci. W uzasadnieniu napisano, że rodzice nie wykonali żadnego z zarządzeń sądu. Że nie posprzątali mieszkania, nie usunęli zwierząt, nie zapewnili dzieciom odpowiednich warunków. Miesiąc później o tym samym mieszkaniu kierowniczka OPS wypowie się w samych superlatywach. A ciasnota i królik przestaną stanowić problem.
Wigilię dzieci spędziły w domu dziecka. Trafiły tam 17 grudnia.
Kingę zabrano ze szkoły. Siłą. Jeszcze przez dwa tygodnie miała na ręku siniaki po uścisku kuratora. Sławomir pobiegł po nią do szkoły, ale nie zdążył. Katarzyna zaniosła dzieci do sąsiadki. Sabinę tylko owinęła w kocyk. Wróciła do mieszkania. Dzwoniła na zmianę do męża i do Rzecznika Praw Dziecka.
Katarzyna: – To było straszne, Kopanie, krzyczenie, że jak ich nie wpuszczę, to wyważą drzwi. Kurator przyszedł w asyście policjantów. Jakby łapali przestępców. W końcu ktoś z sąsiadów pokazał palcem, że dzieci są piętro wyżej.
Sabina przez półtorej godziny leżała przy otwartym oknie i drzwiach. W przeciągu. Nago. Była po antybiotykach i tego dnia miała być na kontroli w przychodni. Od urodzenia miała obniżoną odporność. Katarzyna zażądała wezwania lekarza. Lekarz też jej nie okrył. Zareagował dopiero jeden z policjantów. Powiedział, żeby dopuścić Kasię do dzieci, ubrać Sabinkę. Kurator się zgodził. – Do tej pory widzę tylko, jak patrzył na mnie i się śmiał – Bałutowej łamie się głos. – Klaudia wczepiła się i błagała: „Mamusiu, nie pozwól żeby mnie zabrali”. – Płacze.
Tłumaczyła córce, że tylko na chwilę pojedzie z ciociami. Że zaraz wróci do domu. Córka spazmowała. – Zastanawiam się, co takiego zrobiłam, że moje dzieci muszą tak cierpieć. Teraz OPS, CPR proponują mi pomoc psychologa. Gdzie był psycholog, kiedy dzieci były zabierane? – pyta Katarzyna.
Nikt nie zapytał dziewczynek o zdanie. Pismo z żądaniem „dostarczenia dzieci” przyszło dzień po interwencji.
Na Gwiazdkę Kinga napisała list. „Święty Mikołaju może nie byłam grzeczna ale nie chcę prezentu tylko proszę cie o jedno żeby moja mamusia nie płakała i żeby ten pan kurator nie zabierał nas bo mamusia nas kocha i bardzo cierpimy niechcemy gdzie indziej iść nam tu dobrze” (pisownia oryginalna – red.)
Najlepiej zarabia się na dzieciach
Początkowo Bałutom nie chciano powiedzieć, gdzie jest Sabinka. Usłyszeli tylko, że nie mogą jej zobaczyć. Po błaganiach dostali w końcu telefon do rodziny zastępczej. Kiedy zadzwonili, usłyszeli, że nie mogą odwiedzić córki, bo po posesji biegają dwa psy. Duże. Groźne.
Przyjechali następnego dnia. Nikt im nie otworzył. Na dźwięk dzwonka w domu pogasły światła. Sławek chciał przeskakiwać płot, ale Kasia go powstrzymała. Zadzwonili. Usłyszeli, że rodzina jest w odwiedzinach u krewnych i że nie wróci na noc. Przyszli rano, wracali trzy razy. Znowu nikt nie odbierał. – Dzwoniłam wszędzie: do sądu, do CPR, że chyba mi dziecko porwali. O 17.00 dostałam telefon, że Sabinka jest w szpitalu. Okazało się, że przez cały ten czas, kiedy jej szukałam, była w przychodni, o tu, za oknem. I nikt nam tego nie powiedział – Katarzynie znowu łamie się głos.
Sabina nad ranem dostała ataku duszności. Zdiagnozowano u niej zapalenie płuc, zapalenie oskrzeli i zatrucie pokarmowe.
Katarzyna: – W RODK-u próbowano udowodnić, że to ja doprowadziłam dziecko do takiego stanu. Ale z domu było zabierane zdrowe. Miało tylko leciutki katarek.
Sławomir: – Mówiliśmy, żeby jej nie kąpać, bo dopiero co była na antybiotyku. Ale nie, oni po swojemu. A potem się bali telefon odebrać i przyznać, że dziecko nie spało dwie noce i jest w szpitalu.
Zaczęło się unikanie. Zabawa w kotka i myszkę. Bałutowa miała telefonicznie powiadamiać rodzinę zastępczą o każdej wizycie. Dzwoniła. A jak przyjeżdżała, w domu było ciemno. Za każdym razem Sabinka spała. Przestała dzwonić; przychodziła bez uprzedzenia. Więc matka zastępcza w porze jej wizyt zaczęła wychodzić z domu.
– Najgorsze, że ja tę kobietę znam. Pracowałyśmy razem w wolontariacie, opiekowałyśmy się niepełnosprawnymi dziećmi z rodzin patologicznych – wspomina Katarzyna. – Zawsze mi powtarzała, że największy zarobek jest na dzieciach. Nie wiedziałam wtedy, o co jej chodzi, teraz zrozumiałam.
Chrztu nie będzie
Bałutowie wnosili o czasowe umieszczenie dzieci w rodzinie Katarzyny. Bez skutku. Przez ponad pół roku sąd nie znalazł czasu na rozpatrzenie prośby. Wnosili o kilkudniową wizytę dzieci na święta. Nie dostali zgody. Teraz pani Katarzynie kazano napisać pismo, w którym się zobowiąże, że jeśli dostanie opiekę nad Sabinką, będzie z nią bez przerwy 24 godziny na dobę. Od matki zastępczej nikt tego nie wymaga. Tym bardziej że pod opieką ma jeszcze jedno dziecko. Młodsze od Sabinki o dzień.
Pytanie, dlaczego siostry zostały rozdzielone. W Stalowej Woli, 4 km od Niska, jest dom małego dziecka. Do domu dziecka prowadzonego przez siostry zakonne w Rudniku jest 15 km i nie ma dobrej komunikacji.
Decyzję o umieszczeniu dzieci w konkretnej placówce podejmuje Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie (PCPR). Dzwonię. Dowiaduję się, że kierowniczka jest na zebraniu w OPS i że mam dzwonić po weekendzie. W poniedziałek okazuje się, że poszła na dwutygodniowy urlop. Zastępująca ją Agnieszka Kołcz nie tylko odmawia jakiegokolwiek komentarza, ale nawet podania nazwiska. W końcu rzuca słuchawką.
Od grudnia Kinga i Klaudia widziały Sabinkę tylko dwa razy. Pierwszą wizytę Kinga przepłakała. Nie rozumiała, dlaczego mała jej nie poznaje. Nie były nawet na chrzcie. Ostatecznie zresztą chrzest się nie odbył, bo sąd wyraził zgodę jedynie na cztery godziny urlopowania Sabinki. Bez obecności sióstr.
W uzasadnieniu decyzji napisano, że rodzice mogliby wykorzystać czas, żeby wpływać na dzieci, np. odnośnie tego, co lubią, a czego nie lubią jeść.
37 metrów to za mało
Katarzyna codziennie odwiedza dzieci. Cały czas jest dostępna pod telefonem i w internecie. Nawet naszą rozmowę przerywa na chwilę, bo córka napisała do niej na Facebooku. Wyciąga album ze zdęciami. Pokazuje kolejne. Nie tylko z ostatnich miesięcy, tych po wizytach kuratora, ale z ostatnich kilku lat. Dziewczynki ani nie są zaniedbane, ani smutne, co miało być jednym z powodów wysłania ich do domu dziecka. Pokazuje poprzednie mieszkanie, które sami remontowali. Ogród, który urządził mąż.
– Tu też chcieliśmy zrobić trochę inaczej. Za ścianą jest ciemne puste pomieszczenie. Chcieliśmy je zaadaptować na kuchnię. Asystentka rodziny bardzo się do tego zapaliła. Powiedziała, że zdobędzie pozwolenie burmistrza. Oczywiście go nie dostała. Stawiają nam teraz zarzut, że za wąski pokój i że sześcioosobowa rodzina gnieździ się w takim ciasnym mieszkaniu. A jak nam je przydzielali, mówili, że wszystko jest ok. I że większe rodziny mieszkają na 37 metrach. I to prawda. Tu, u nas w bloku, są i takie, gdzie jest po dziesięć czy więcej osób. I nikt tam dzieci nie odbiera – mówi Sławomir.
My, patologia
– Sabinka jest śliczna – mówi Bałutowa, pokazując kolejne zdjęcia. Po urodzeniu ważyła tylko kilo osiemset, przez to, że Katarzyna ma endometriozę. Po dwóch miesiącach dobiła do 8 kg. – W drugim miesiącu już dostawała soczki, obowiązkowo, na drugie śniadanie – z marchewki. Pierwszego biszkopta zjadła, jak miała cztery miesiące. Wtedy też zaczęłam jej dawać zupki. Wcinała, tylko uszy się jej trzęsły, cała umorusana. Jak tylko jej czegoś nie dałam, był krzyk chociaż nic dziecku nie dolegało. Szczególnie jej smakowało czekoladowe mleko z płatków dziewczynek. Kinga jej specjalnie zawsze trochę zostawiała. Razem jadły. Sabinka zupełnie inaczej zasypiała (pani Kasia demonstruje na misiu). I odwrotnie niż inne dzieci, ssała smoczka. Miała swoje przyzwyczajenia. Nikt nie zwracał na nas uwagi, kiedy chcieliśmy o tym opowiedzieć – żali się. – Do tej pory mam słoiczki pozostawiane. Mają długi termin ważności. Mam nadzieję, że przyjdzie dzień, że się przydadzą – wzdycha
Sabina jest na zdjęciach bardzo pogodna. – Mhm – przytakuje Katarzyna. – A teraz już się nie śmieje.
Klaudia jest bardzo uzdolniona plastycznie. Niedawno dostała w szkole dyplom z wyróżnieniem. Była jednym z dzieci, które najlepiej w swoim roczniku zdały testy sześciolatków. Bardzo lubi majsterkować, ma zmysł po tacie. Uwielbia bawić się młotkiem. Kiedyś była pogodna, teraz zamknęła się w sobie. Stała się nieufna. Ostatnio napisała na Facebooku: „Mamuś, przyjedź szybko, bo przyjechała jakaś pani, która mówi, że jest mamą zastępczą. I ona szuka dzieci”. Bała się.
Kinga była bardzo grzeczna, miała wzorowe zachowanie. W domu dziecka stwierdziła, że skoro przez to zabrano ją z domu, to jak przestanie słuchać, może ją oddadzą. Niedawno uciekła przez okno. Potem bała się wrócić, bo zobaczyła las. I dlatego, że siostry biją i wyzywają.
Sławomir: – Siostry miały do nas pretensje, że nie umiemy dzieci wychować i dać im kary.
Katarzyna: – Zdziwione były, że ja po prostu przytuliłam córkę i zaprowadziłam ją do domu. Moje dzieci, zanim trafiły do domu dziecka, nie wiedziały co to ból uderzenia. Ale to my jesteśmy patologią.
Błagałam o dom dziecka
Bałutom nie wolno odwiedzać dzieci kiedy chcą. W Rudniku napisano dla nich specjalny regulamin. Żądano podpisu bez zrobienia kopii. Odmówili. Mają prawo do odwiedzin między 16.30 a 19.30.
Katarzyna: – Nie mogę dzieciom poczytać bajki, nie mogę uspać, wykąpać. Klaudia żaliła się niejeden raz, że w domu dziecka źle gotują. U nas się praktycznie nie używa soli, bo wiadomo, że sól szkodzi dzieciom. Więc ja przywoziłam jedzenie. Teraz, przez ten regulamin, nie mogę. Dziewczyny uwielbiają ciasta domowe. Nie mogę im przywieźć. Tak samo jak pierożków, słodyczy. Muszę podpisywać oświadczenie za każdym razem, gdy chcę z dzieckiem wyjść do sklepu, zaznaczając, o której stawię się z powrotem. Jeśli się spóźnię, siostry mogą zawiadomić policję. Jakbym była przestępcą.
Za każdym razem, kiedy odjeżdżają z Rudnika, dziewczynki biegną od okna do okna, żeby jak najdłużej ich widzieć.
Katarzyna: – Ja byłam przez rodziców krzywdzona, bo mój tato pił. Mieszkaliśmy wszyscy, była nas ósemka dzieci, w takim małym pokoiku, mniejszym niż ten, który tu mamy. Jako dziesięciolatka zostawałam z tygodniową siostrą. Opiekowałam się nią, kąpałam, przebierałam – jak mama. Rok po roku było dziecko. Zamiast zająć się swoim życiem, nauką, czymkolwiek, zajmowałam się rodzeństwem. Opuszczałam szkołę, bo mama musiała iść do pracy. Taty nic nie obchodziło. I wtedy byłam u sędzi Kopczyńskiej i prosiłam ją o pomoc. Mówiłam, że tato mnie bije, że pije, że rodzice o nas nie dbają, że jesteśmy zostawiani na cały dzień, że w domu nie ma co jeść. Przyszedł kurator, sprawdził warunki. Stwierdził, że rzeczywiście jest bardzo ciasno, ale że to nie jest powód do odbierania dzieci. Ja byłam tak zdesperowana, że tak jak stałam, poszłam do sądu i błagałam, żeby mnie zabrali do domu dziecka. Nikt nie chciał mi pomóc. A teraz ta sama pani sędzia, która mi wtedy odmówiła, zabiera mi dzieci, bo mam za małe mieszkanie, za mało pieniędzy albo mam w domu owocówki.
Nie opanowuje płaczu. Kolejny raz.
Grzech bezpłatnych obiadów
– Muszki owocówki! – słyszę w sądzie – To śmieszne! W papierach są dużo mocniejsze sprawy, o których nie mogę mówić ze względu na dobro małoletnich dzieci. Proszę zajrzeć do akt.
Aktualnie akt w sądzie nie ma, bo wysłano je do Rzecznika Praw Obywatelskich. Wcześniej sprawie przyglądał się Rzecznik Praw Dziecka, Marek Michalak. W TVP, w programie „Po Przecinku”, powiedział, że jego zdaniem dzieci powinny być w domu i że „trzeba stworzyć sytuację, która pozwoli im wrócić do swojej codzienności”.
Dzwonię więc do adwokata Bałutów, pytam o akta i o to, czy plotki, które o nich krążą są prawdziwe. – To prawda – mówi Waldemar Buda. – W papierach jest mowa i o przemocy, i o Niebieskiej Karcie. Wszystko oparte na anonimowych donosach. Datowanych na lipiec, więc okres, kiedy dzięki zaangażowaniu Stowarzyszenia Rzecznik Praw Rodziców, sprawa została nagłośniona przez media. Dzieci sąd zabrał Bałutom kilka miesięcy wcześniej.
Informacji o Niebieskiej Karcie policja nie potwierdza.
W kolejnych postanowieniach sędzi Kopczyńskiej o objęciu rodziny nadzorem kuratorskim z czerwca i października 2014 czy o odebraniu dzieci w grudniu pojawiają się ciągle te same argumenty: że mieszkanie jest za małe, że są zwierzęta i bałagan. I zarzut, że rodzina nie chce korzystać z pomocy społecznej, a kontakt urzędników z nią jest utrudniany.
– Mają pretensje, że nie chciałam, żeby jadły bezpłatne obiady w szkole. A one obiad miały w domu, więc po co? – pyta Katarzyna. – Na siłę chcieli nas wepchnąć w ten system pomocy, a my przez lata radziliśmy sobie świetnie sami – mówi jej mąż.
I dodają, że w Nisku jest tak, że jak ktoś zgłasza się po pomoc do OPS, zaraz się znajduje powód, żeby odebrać mu dzieci i ograniczyć władzę rodzicielską, więc ludzie się boją zgłaszać problemy.
Katarzyna: – Kilka dni temu przesłuchiwano moją siostrę, bo ktoś podobno grozi w internecie sędzi Kopczyńskiej i jej córce. Przyjechali, zabrali ją na komendę. Chodziło o zastraszenie i to się udało. Przez tę całą sprawę nawet rodzina boi się do nas odzywać – mówi Katarzyna.
Sławomir: – Tak samo sąsiedzi. Mają po pięcioro, po sześcioro dzieci. Mówią, że się boją, że jeśli się za nami wstawią, znajdą się w tej samej sytuacji co my. Zostaliśmy z tym wszystkim sami.
W Nisku wszyscy się sądzą
W rozmowie sędzia Kopczyńska grozi mi pozwem, jeśli użyję jakiejkolwiek z informacji, które od niej dostałam. Zapowiada, że pozwie też inne media i dziennikarzy: Elżbietę Jaworowicz, program „Interwencja”, portal niezalezna.pl i ogólnie każdego, kto ją skrytykował. Chwali sobie za to współpracę z lokalnymi dziennikarzami. Tymi samymi, którzy opublikowali zdjęcia Katarzyny Bałut bez jej zgody. Zdjęcia, którymi później ktoś okleił jej blok.
W Nisku najwyraźniej lubią się sądzić, bo pozew o ochronę dobrego imienia zamierza złożyć również kierowniczka tamtejszego OPS.
Co ciekawe, Elżbieta Tłusta wypowiada się o pani Katarzynie Bałut dobrze, można by wręcz powiedzieć – ciepło. Twierdzi, że rozumie, jak musi być jej ciężko. Wyraża troskę o jej zdrowie psychiczne, o to, czy ma właściwą pomoc i jak cała sytuacja na nią wpływa. – Tak, dopiero teraz, jak w sprawie są media – słyszę.
Za to burmistrz, Julian Ozimek, nie ukrywa, co myśli o rodzinie. W lokalnych mediach opisuje ją krótko: „to patologia”. Nie mówi, jako osoba prywatna, ale przedstawiciel władzy samorządowej. Gdy pytam, na jakiej podstawie opiniuje, odmawia komentarza. Przyznaje, że nigdy nie widział akt sprawy Bałutów. Ale dobrze ją zna, bo prowadzi ją „jego” OPS.
W Nisku Sąd Rejonowy z Wydziałem Rodzinnym i Urząd Gminy z gabinetem burmistrza mieszczą się bardzo blisko siebie. W jednym budynku, na tym samym piętrze. OPS jest ulicę dalej.
W dokumentach można przeczytać, że dziewczynki miały problemy w szkole, że inne dzieci im dokuczały. Tyle że problemy zaczęły się, kiedy do szkoły przyszedł kurator. Pytał, czy rodzice Kingi piją, czy mama przychodzi do szkoły pijana, czy przychodzi porozbijana, czy Kinga chodzi z sińcami. Rozmawiał nie z nauczycielami, a z dziećmi. Kinga wracała do domu z płaczem. Dzieci krzyczały za nią „ty, patologia”, śmiały się, że nie umie czytać, kiedy się pomyliła. Opuściła się w nauce. Zaczęła się jąkać, uciekała z pojedynczych lekcji, chowała się w łazience. – Pytałam nauczyciela, o co chodzi. Słyszałam, że wszystko jest w porządku – mówi Katarzyna.
W szkole była też policja. Powiedzieli Kindze, że trafi do domu dziecka. I że rodzice jej nie chcą. Kiedy Bałut przyjechał po córkę do szkoły, ta nawet nie chciała się przytulić. – Powiedziała, że mnie nie kocha – mówi. Do dzisiaj nie wiedzą czy przy tej wizycie był obecny szkolny psycholog. Córka burmistrza.
Dom bez zastrzeżeń
W styczniu 2015 kurator Marek Kułacz ponownie odwiedził rodzinę. Napisał pozytywną notatkę.
– Powiedział, żebyśmy się nie martwili, że dzieci na pewno wrócą do domu. Że uchylenie środka zapobiegawczego, jakim jest piecza zastępcza, robi się przy kawie – relacjonuje Bałut. Nastawili się, przede wszystkim babcia. Kiedy się okazało, że dziewczynek jednak nie będzie, trafiła do szpitala ze stanem przedzawałowym. – Mama jest starej daty, z pokolenia, które nie dopuszcza myśli, że jeden drugiego może oszukać. A przede wszystkim osoba na stanowisku, sąd – wyjaśnia Sławomir.
Bardzo szybko zmieniono kuratora. Według sędzi Kopczyńskiej – ze względu na skargi Bałutów. Od samego Marka Kułacza dowiaduję się, że adres, pod którym mieszka rodzina, obecnie nie jest w jego rejonie. – To nie był żaden pozytywny raport. Napisał, że był trochę większy porządek i tyle – słyszę jeszcze w sądzie.
W notatce z 22 stycznia, sporządzonej z wizyty kierowniczki OPS Elżbiety Tłustej i pracownicy socjalnej Barbary Chmury, można przeczytać: „Wewnątrz mieszkania znajduje się malutki korytarzyk, w którym na stoliczku stoi zadbane akwarium, doniczka z ozdobnym kaktusem oraz wieszak na ubranie. korytarz jest oświetlony, odmalowany i czysty. Po prawej stronie w korytarzu znajduje się także mała łazienka. W łazience umieszczony jest koszyk-klatka dla miniaturki królika, pralka automatyczna, umywalka i wanna oraz sedes. Poza tym w łazience znajdowało się wiaderko plastikowe i ścierka do utrzymania czystości. Stan higieniczny łazienki nie budził zastrzeżeń, mimo że w domu mieszka chora, starsza osoba. (...) Pani Katarzyna przygotowała ciasto i rzeczywiście jej teściowa i ona sama przyznała, że ma talent do prowadzenia kuchni i wypieków. (...) Poza pismem stwierdza się, że warunki w domu rodziny Państwa Bałut są dobre, mimo że jest mały metraż i ciasnota. Jest posprzątane, ugotowane, na korytarzu stały 2 rowery i fotel, poza tym babcia dzieci jest zadbana, ubrana, komunikatywna, choć schorowana i ubolewa nad wnukami”. (pisownia oryginalna- red.)
Nocne wędkowanie
Sławomir: – Ja mam żal do Niska. Bo człowiek zawsze stara się być w porządku, w czym może – pomaga. Tak zostałem wychowany. Brat dziadka był jednym z bardziej zasłużonych mieszkańców, wielu ludziom uratował życie w partyzantce. Dziadek miał piekarnię, w czasie wojny po nocach piekł chleb, żeby ludzie mieli co jeść. Mnie też mama tak wychowała, że trzeba być w porządku. Jak mieszkała tu taka pani Gienia, chora na raka, to z żoną chyba tylko my z bloku jej pomagaliśmy. Woziliśmy do lekarza. Potem, kiedy już leżała w łóżku, mimo że dookoła jest pełno sąsiadów, jak przyszło ją przebrać, dzwonili po żonę, bo sami się brzydzili. Teraz ci sami sąsiedzi opowiadają o nas niestworzone historie. Byliśmy dobrzy, póki dawaliśmy pieniądze, pozwalaliśmy ciągnąć prąd. To taki żal.
Żal też innych rzeczy. Zwykle o tej porze roku Bałutowie wsiadali w samochód i wyjeżdżali z córkami za miasto. Zwykle na ryby. Pokazują usunięte z widoku wędki, upchnięte za zasłonę razem z innymi rzeczami dziewczynek.
Katarzyna: – Kinga potrafiła tak całe noce przestać z wędką. Ja i Klaudia w samochodzie spałyśmy, a córa z mężem siedziała i czekała, czy ryba złapie przynętę. Potem ją wypuszczali.
Sławomir: – Wszystko ucieka. Jedziemy do Makro, popatrzymy, nie kupujemy nic. Chcieliśmy w tym roku kupić dziewczynkom basen, taki porządny. Mieliśmy wcześniej dmuchany, ale się poprzebijał. Przychodzą zaproszenia do tego Makro, ale po co nam ten basen? Żeby na pusty patrzeć?
***
Katarzyna: – Teraz nie jesteśmy szczęśliwi. Byliśmy. Bo czy były pieniądze, czy nie, to dzieci nas spajały. Zabrali mi wszystko. Godność, całe moje życie. Nie ma nic gorszego. Jeszcze żebym, nie wiem, chciała dzieci oddać, żebym piła, rozumiałabym. Ale tego nie rozumiem. Nic złego nie zrobiłam.
W trakcie naszej rozmowy niespodziewanie dostaje wiadomość, że córki na chwilę przyjadą do Niska. Wybiega do kosmetyczki, bo Kinga chciałaby przekłuć uszy. Taka obecność dziewczynek, nawet na kilka minut, to święto, bo sędzia Kopczyńska nie zgadza się na domowe wizyty.
– Kinga, fajnie tu? – pytam.
– W domu? Tak! W domu dziecka nie jest fajnie, w ogóle. Chciałabym, żeby pani sędzia zmieniła zdanie. I to bardzo. Bardzo chciałabym wrócić do domu.
– I na wakacje pewnie byś pojechała? (Dziewczynki nie chciały jechać na kolonie z domu dziecka).
– No! Na ryby! Do lasu.
Przytula się do matki, uśmiecha, jest wyraźnie speszona. Biegnie do akwarium w przedpokoju. Przykleja nos do szyby, stuka palcami, jakby się witała. – Jest więcej rybek – zauważa. Biegnie do pokoju babci. – Słyszy to pani? – Katarzyna pyta o dźwięki dochodzące zza drzwi. – Moje dziecko właśnie obcałowuje psa.
Klaudia czeka przed domem.
– Kilka dni temu kazała mi w kapliczce przyrzekać, że na wakacje zabiorę ją z domu dziecka – mówi Katarzyna. – Brakuje już siły. Każdego dnia trzeba obiecać dziecku, że się je zabierze, chociaż się wie, że nie można spełnić obietnicy. I w końcu dziecko przestaje wierzyć. Klaudia ostatnio mówi do mnie: „Ty mi kłamiesz. Czy ty mnie w ogóle kochasz?”. I co ja mam zrobić? Co jej powiedzieć?
Kilka minut wcześniej Katarzyna dzwoniła do sądu. Usłyszała, że nie ma zgody na urlopowanie dziewczynek w wakacje w domu.
Napisz do autora: i.smolinska@kulisy24.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz